MRDP 2017

MARATON ROWEROWY DOOKOŁA POLSKI 2017


"Czym jest dla mnie przygoda? Myślę, że to urzeczywistnienie marzenia,
które każdy z nas nosi w sobie. Przygoda to przede wszystkim wolność,
to doświadczanie silnych emocji, osiąganie i przekraczanie granic,
realizowanie przedsięwzięć w ekstremalnej formie, które pozostawiają
głęboki ślad w człowieku i zmieniają jego psychikę."

"PASJA ŻYCIA" - Jacek Pałkiewicz


MRDP - o tym maratonie rowerowym dookoła Polski dowiedziałem się na krótko przed własną próbą objechania naszego kraju w 24 dni w 2012 roku, a może rok później? Sam już dokładnie nie pamiętam, ale dobrze pamiętam kto mi podsunął link do strony MRDP. Był to mój kumpel Paweł, z którym związał mnie los począwszy od końca studiów i dzięki któremu odkryłem swe pasje związane z górami. Wówczas z bagażem doświadczeń górskich i jedną przejechaną dłuższą trasą znad Bałtyku na Rysy, pełen ciekawości przeżyć wyczytanych z książkowych i internetowych wypraw, odważyłem się spróbować własnych sił, by tego dokonać. Jechałem turystycznie z sakwami w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara rozpoczynając swoją przygodę w Żywcu. Całkowicie obca mi była część wschodnia Polski i gdy dotarłem do Bieszczad już wiedziałem, że nie ważny jest limit 24 dni, a to, co zobaczę i zwiedzę po drodze. Tamten wyjazd utwierdził mnie, w moich wcześniejszych podróżach po Europie - zazwyczaj w celach działań górskich - o tym, jak chcę spędzać wolne chwile w życiu. Czas zaciera powoli wspomnienia i nie pamiętam już dokładnie ile razy przejechałem samochodem z punktu A do punktu B, tylko po to, by znaleźć się w górach. Jednak wydaje mi się, że nie było tego zbyt wiele. Zazwyczaj rozciągałem takie dojazdy i powroty do jak najdłuższych, by po drodze - w większości z braku funduszy - unikać płatnych autostrad, za to ciesząc się powoli mijanymi terenami, od czasu do czasu coś zwiedzając. Dosyć szybko dołączył do mego wyposażenia rower, dzięki któremu mogłem zostawić gdzieś auto na cały dzień i odkrywać nieznane tereny przez całe dnie powrotów. Doszło do tego, że zamiast w jeden, dwa dni, wracałem z gór ponad tydzień, codziennie przejeżdżając samochodem niewielkie odcinki i to w godzinach późnonocnych, dopóki sen mnie nie zmorzył. Wykorzystywałem cały urlop starając się nie marnować ani chwili wśród tłumów, a szczególnie już wśród białych fok - na zatłoczonych polskich plażach w sezonie. Podczas tego mojego wyjazdu odkryłem, przy dziesiątkach pogadanek z napotkanymi przypadkowo nieznajomymi, a zaciekawionymi ludźmi, że wiele mieszkańców obleganego latem Pomorza, ucieka nad spokojne tereny wschodnie. Nie wiem dlaczego, ale jakoś nie przepadam za bardzo za morzem, no może za leżeniem na plaży. Nie mogę długo tam siedzieć czy leżeć i nic nie robić. Po prostu nie jestem w stanie. Nawet książkę wolę czytać w domu przy kawie lub w namiocie gdzieś z dala od ludzi. Co do przejazdu, do Szczecina dotarłem w 20 dniu wycieczki lądując u Memorka (Marek Miłoszewski) - znanego ultrasom zawodnika - w gościnie. Rano wsiadłem do pociągu i wróciłem do domu, by ostanie dni urlopu spędzić jeszcze z rodziną. Niecały rok później znów goszcząc u Memorka na starcie, w 8 dni przejechałem do Żywca domykając trasę. Całość zajęła mi 28dni na dystansie 3360km. Te 8 dni to głównie dni deszczowe z powodziami w tle. W tamtym czasie gór nie zdradziłem jeszcze całkowicie na rzecz roweru ale niestety od tamtego okresu coraz mniej w nich przebywałem. W okresie 17.08-05.09.2012 w 20 dni zrealizowałem 1 etap objechania Polski na rowerze. Mimo zaplanowanego objazdu całej pętli kraju w 24 dni, szybko zrezygnowałem z samej jazdy w czasie na rzecz poznania jak największej ilości przejeżdżanych kilometrów. Odwiedziłem wówczas wszystkie miejsca jakie można było na trasie, często zbaczając z niej kilka kilometrów i wracając z powrotem. Przejechałem ponad 2600 km i jednoznacznie stwierdziłem, że przysłowie "Cudze chwalicie, swego nie znacie" ma jak najbardziej uzasadnienie. Po powrocie mimo zamiłowania górskiego, gdzieś w głębi mnie cały czas kiełkowała myśl dokończenia podjętej próby i zamknięcia pętli Polski w jak najszybszym czasie. Mimo kilkukrotnego przekładania wyjazdu udało mi się to zrealizować w pierwszym tygodniu czerwca 2013r. W dniach 02-09.06.2013, gdy przez Polskę przechodziły fronty burzowe a w Niemczech i Czechach szalały żywioły powodziowe, zamknąłem pętlę wokół Polski przejeżdżając w 8 dni około 1000km.

Czy wówczas myślałem już poważnie o MRDP? Hm, myślę, że jeszcze nie, choć po pierwszej wizycie na tej stronie byłem pewien, że taki przejazd w 10 dni dookoła Polski, to byłoby coś. Coś, co według mojego osądu mogłoby być warte odnotowania w bagażu doświadczeń. Coś, po czym można by było powiedzieć, że zrobiło się coś większego, mało osiągalnego dla innych. Mimo różnych porażek nigdy nie doświadczyłem granicy, która byłaby nieosiągalna. Takiej, której nie dałbym rady. Najgorsza jednak we mnie jest ciekawość świata i ciągła chęć próbowania przekraczania swych granic.

Po pierwszym wyjeździe Żywiec-Szczecin pozbyłem się samochodu całkowicie przesiadając na dwa kółka. Przy drugim odcinku trochę jeszcze wspominałem wygodę tego wynalazku, ale powoli wypierałem już jego potrzebę posiadania. Na 40-tkę sprawiłem sobie używaną szosę za naprawdę niewielkie pieniądze. W sumie po to, by szybciej przemieszczać się do rodzinnego domu, odległego w przybliżeniu 120-130km. Różnica jazdy między góralem na tym odcinku to przynajmniej godzina. Początkowo byłem załamany brakiem sił i trudnością jazdy, a wydawałoby się, że powinno być odwrotnie. Przyczyną tego jest inny napęd dużo bardziej twardy w szosie w porównaniu z góralem, choć w swym żółciaku posiadam blat 48 z wolnobiegiem 28. Do tego większe koła, 28 zamiast 26 cali. Summa summarum początek potrafi dać w kość, mimo że w wieku młodzieżowym jeździłem Mistralem Rometa. Nawet próbowałem nim jeździć po powrocie z pierwszego odcinka dookoła Polski i byłem pod wrażeniem jazdy z prędkością 45km/h. Jednak po odcinku 70km wypompowało mnie tak bardzo, że następne 50km dzieciak na swym małym rowerku byłby chyba szybszy. Do tego te manetki bez skoku, które przy zmianie biegu zamiast o jedną koronkę, zmieniały o kilka. Nie mam pojęcia jak na tym można było kiedyś jeździć. Pozbyłem się tego roweru za mniej więcej cenę nowego bagażnika do sakw Crosso i nie żałuję. Jazda na pięcioletniej szosie, którą sobie sprawiłem to jak porównywać jazdę maluchem do merca. Niby się jedzie, ale to całkiem inna jazda. Jednak początki nie są przyjemne. Jeździłem na klasycznej korbie 53x39 z kasetą 12-25. Każda hopka to był jakiś dramat, ale im więcej jeździłem, tym szybciej się do tego przyzwyczajałem. Nie trenuję jakoś specjalnie dla samego trenowania, ale te stukilometrowe odcinki zaczęły jakoś tak wychodzić coraz częściej do domu w odwiedziny. Rok 2014, był pierwszym, w którym przejechałem 10 tys. km rowerem, prawie połowę z tego na szosie. W tamtym roku pojechałem sobie na miesiąc, by odwiedzić Alandy - archipelag wysp na Bałtyku - przejeżdżając 2600km, a startując z obciążeniem w całości ważącym w sumie prawie tyle co sam jeździec. Na początku 2015 roku zacząłem gromadzić sprzęt kolarski. Napisałem do Wigora (Daniel Śmieja) - dyrektora i organizatora maratonu - z zapytaniem czy mnie dopuści do pierwszej edycji GMRDP - odcinka górskiego MRDP. Czasu było dosyć sporo i czułem się na siłach, by spróbować. Daniel zaopiniował pozytywnie ale chciał, abym udowodnił przejazd 500km w 48 godzin z odpowiednim przewyższeniem. W weekend majowy odwiedziłem górskich kompanów w okolicach Warki, robiąc taką pętlę w ciągu dwóch dni. Zrobiłem ją bez problemu i zakwalifikowałem się do mojego pierwszego w życiu maratonu rowerowego. Mając doświadczenie w jeździe po górach z sakwami zdawałem sobie sprawę z problematycznego twardego napędu w szosie. Jednak specjalnie zacząłem trenować na Jurze 90-100km odcinki, podjeżdżając jak najwięcej przewyższeń tylko na blacie 53. Kolana czasami się buntowały ale nie odpuszczałem i w zasadzie nie ma w okolicy Częstochowy przewyższenia, którego nie pokonałem na blacie. Miesiąc przed startem pojechałem sobie na tym napędzie nad morze do Ustki, by sprawdzić się w całonocnym kręceniu. W jednym tygodniu przekroczyłem swoje granice 300 i 400km w ciągu doby i 1000km w trzy. Nie byłem jednak pewny czy uda mi się zmieścić w limicie. Góry to całkiem inna jazda. Przed startem zmieniłem korbę na kompaktową 50-34 z kasetą 11-28. Jak podejrzewałem, był to strzał w dziesiątkę. Praktycznie wszystkie podjazdy weszły bez problemu. Musiałem tylko zatrzymać się wówczas, gdy nie czułem się pewnie lub zatarasowano mi trasę. Największe podjazdy nie były problemem. GMRDP ukończyłem w 100 godzin i 3 minuty. Jakby nie patrzeć żółtodziób zmieścił się w czasie i jeszcze coś urwał z limitu. Nie byłem wykończony, miałem jeszcze sporo zapasu sił nawet wracając po Wąskiego (Arkadiusz Dobroskok), któremu uciekłem na ostatnich 20km, aż 20 minut. W domu dziwili się, że od rana zabrałem się za oporządzanie roweru. Sam udział w tej przygodzie był niesamowity. Dźwięk zmiany biegów manetek w grupie, podczas pierwszych podjazdów za Przemyślem, pamiętam do dziś. Coś wspaniałego, coś innego, coś co zapada w pamięć i wywołuje uśmiech na twarzy, gdy tylko się przypomni. Wówczas też odkryłem, że dziwnie daję radę, że sporo zawodników wymięka na podjazdach, że ledwo jadą. Oczywiście w mojej ocenie nie ścigającego się, a tylko sprawdzającego swe predyspozycje. W regulaminie MRDP, jednym z kryteriów dopuszczających do udziału w nim, był przejazd GMRDP w czasie max 96h. Daniel jednak zaprosił mnie jeszcze na mecie na MRDP. Nie powiem, podbudowało to mnie dosyć mocno i gdy Wigor postanowił rok później, że aby wziąć udział w MRDP, trzeba przejechać pierwszy maraton MPP (Północ-Południe) jako dodatkowe kryterium dopuszczające w czasie 70h - musiałem spróbować. Z dwoma awariami zmieściłem się w niecałe 61 godzin. Sporo trasy przejechałem z Rapsikiem (Paweł Walerczyk), a ten ma tak wielkie łydy, że gdy wypinał się nagle z pedałów, powodował takie wrażenie, jakby wyrywał całe platformy z ramion korby. Pogoda nie była naszym sprzymierzeńcem i tak mocno dostałem w kość, że planowane wejście na Rysy z poziomu morza (byłoby to skrócenie czasu z niecałych 7dni o połowę) darowałem sobie ze względu na dziwne odczucia w okolicach Achillesów.

Tu dochodzimy do głównego wątku o decyzji MRDP. Nie powiem, że było łatwo podjąć decyzję o starcie w tym maratonie. Implikacje życiowe nie ułatwiły decyzji, wręcz ją przekreśliły. Od MPP czyli końca 09.2016 do 05.2017 nie siedziałem na szosie. Mogłem tylko jeździć swym 18-sto kilowym, żółtym, starym góralem. Ale jeździłem do domu i to trochę ratowało sprawę. W maju zrobiłem cztery wyjazdy na szosie 250+ km w ciągu doby i zacząłem na niej jeździć regularnie. Dopiero pod koniec czerwca podjąłem ostateczną decyzję o starcie, stawiając wszystko na jedną kartę.
- Czy problemem jest dystans 3142km? - zadałem sobie pytanie.
- Nie, nie dla mnie. Problemem jest limit czyli czas.
Nie byłbym sobą, gdybym jednak nie spróbował. Za cztery lata nie będę młodszy a i też nie mam pojęcia co przyniesie czas - dobrego lub nie. Trzeba było spróbować, bo nigdy bym sobie nie wybaczył, że odpuściłem.


"Nie marnuje się szans, które daje los. I żyje się. Po prostu.
Z dnia na dzień, bez żadnych wielkich planów. Z ciekawością."

"Życie to jednak strata jest" - Andrzej Stasiuk
w rozmowach z Dorotą Wodecką


Nigdy nie jeździłem z lemondką (po za jednym epizodem) i torbą pod-siodłową, jakie się stosuje w bikepackingu. Od samego początku uważałem - tylko obserwując z boku -, że taka torba to nie jest dobry pomysł. Zawsze jeździłem i jeżdżę z plecakiem. Przejechałem 3-4 trasy w okolicach 1000km tylko z plecakiem, w tym jeden z 4 dniowym wypoczynkiem. W maju zrobiłem sobie kilkudniowy pobyt w górach z dojazdem rowerem blisko 270km i takim powrotem. Wszystko co było mi potrzebne, by pochodzić po górach, miałem w plecaku. Jednak 1000 a 3000 km to różnica i pamiętam jak po powrocie ze Skandynawii, miałem już go trochę dosyć. Zakup torby podsiodłowej nie był prosty bo jestem dosyć niski i tym samym rama jest mała, a co za tym idzie, ciężko jest dobrać taką by się zmieściła. Na zamówienie uszyła mi ją firma BikePack, zarekomendowana przez Rafała Buczka, który szył takowe, sporej większości zawodników. Niestety sam nie miał czasu a rozmowa z nim o niewielkiej przestrzeni pomiędzy siodełkiem i oponą, utwierdziła mnie tylko w problemie. Zamówiłem wersję 3-5l, ale obecnie myślę, że większy model mógłby się też zmieścić. Zdałem się na doświadczenie szyjącego. W międzyczasie nabyłem też używaną lemondkę czasową. Zaraz po dotarciu testowałem jedno i drugie, ale to było dwa tygodnie przed startem. Od razu odczułem to, co obserwowałem podczas GMRDP. Przez taką torbę przesuwa się środek ciężkości na tył roweru. Podczas płaskich odcinków nie jest to mocno odczuwalne, ale na podjazdach, to tak jakby wsiadło się na nowy rower, jak przy pierwszym styku z szosą. Wytrenowanie przestaje mieć tu jakiekolwiek znaczenie. Od samego początku wiedziałem, że będzie przez to problem. Co do lemondki, to pomimo epizodu z niewygodną tanią wersją, którą kiedyś testowałem, obecna okazała się rewelacją. To tak jak z kijami trekkingowymi w górach. Niby nie potrzebne ale jak już ich użyjesz, nie chcesz chodzić bez nich. Przetestowałem to wszystko na jednodniowym wyjeździe w góry zamykającym projekt KGP (Korona Gór Polski). Tak, człowiek ma różne głupoty z tyłu głowy.

W weekend poprzedzający start wymieniłem napęd w postaci suportu i łańcucha oraz zmieniłem opony na Schwalbe Durano Plus w rozmiarze 25C. Zbyt długo się zastanawiałem i ktoś sprzątnął mi z lokalnego sklepu rozmiar 23C, a w Internecie nie było możliwości szybkiego sprowadzenia. Bogatszy o doświadczenie przejazdu większości trasy MRDP, wiedziałem co będzie czekać na zachodniej ścianie. W związku z tym wybrałem pancerne i ciężkie opony. Jedna waży 450g. Co z tego, że zszedłem 1kg na wadze kół, nabytych przed MPP, gdy dołożyłem prawie tyle samo w postaci opon. Początkowo miałem zamiar jechać na dobrze trzymających się drogi w każdych warunkach, lekkich Giant P-SL1. Jednak po lekcji na MPP i brukach w głowie, zdecydowałem się w ostatniej chwili na coś pewnego. To była następna zmiana wpływająca na jazdę. Przyzwyczaiłem się do rozmiaru 23C. Po nabyciu szosy przejechałem ok 2000km na 25C, które szybko wymieniłem na rozmiar węższy i nikt mi nie powie, że nie ma różnicy - bo ja ją bardzo dobrze odczuwam. Przynajmniej dla mnie 25C bardziej kleją się drogi i po zmianie przed maratonem, wracając na kilka dni do Częstochowy, po 120km wiedziałem, że to był błąd. Za dużo niewiadomych jak na taki wyścig. Było już jednak za późno na zmiany i testy.

17.08.2017 po pracy pokonałem pierwszy odcinek ku północy kraju do domu ze średnią blisko 31km/h. Następnego ranka przed wyjazdem na pociąg postanowiłem zmienić bloki w butach górskich, w których zamierzałem jechać. Niestety jedna ze śrub zapiekła się tak mocno, że nawet imadło nie pomogło. Musiałem jechać w butach szosowych z zamontowanymi blokami MTB, w których nie za bardzo da się chodzić. W Kórniku zapakowałem się do wozu technicznego Rapsika, chwilowo zmieniając wybraną kategorię na Sport. Wozem to raczej bym tego nie nazwał. Był to zwykły, styrany bus dostawczy z łóżkiem polowym, wielką butlą gazu i mnóstwem klamotów rowerowych stanowiących części zapasowe. Jego kumpel zgodził się przez czas maratonu przemieszczać tym samochodem po trasie, wspierając zawodnika. Porównując pozostałą dwójkę z tej kategorii, śmiało można powiedzieć, że Rapsik jechał w całkiem innej. No ale przynajmniej nie musiał wieść tyle co inni na ramie i miał łóżko.

Wieczorem dojechaliśmy do zamówionego i obleganego przez kolarzy obiektu. Zakwaterowałem się z Achomem (Irek Szymocha), z którym dane mi było już troszkę pokręcić w okolicach Częstochowy i jego kumplem od szosy Kazzzem (Kazimierz Piechówka). Zabrałem ze sobą plecak, który miał zostać w depozycje, ale do samego końca nie byłem zdecydowany, czy nie wymienić go zamiast podsiodłówki. Tego wieczora po kolacji przydzielono numery startowe do zamontowania na rowerze i długo jeszcze rozmawialiśmy przed zaśnięciem.

Kilka dni przed dotarciem na start mój organizm zaczął domagać się większej ilości jedzenia. Co zjadłem, zaraz byłem głodny. Czy przeczuwał coś i się przygotowywał w ten sposób na większy wysiłek? - nie mam pojęcia. Rano na śniadanie przed wyjazdem pochłonąłem 6 kanapek, 2 porcje jajecznicy, naleśnika, 2 parówki, 2 lub 3 herbaty i kawę. Jak to wszystko się zmieściło i nic nie pękło? - też nie wiem. Bardzo długo się szykowałem i ledwie zdążyłem wcisnąć plecak do samochodu Kazzza, postanawiając zaryzykować z wielkim ogonem w postaci podsiodłówki. Pod latarnią na Rozewiu zaczęła się zbierać cała grupa śmiałków, która musiała się jeszcze zaopatrzyć w nadajniki GPS, śledzące nasze zmagania przez następne dni. To taki ukłon w stronę obserwatorów internetowych, którzy w ten sposób mogli się przyglądać i kibicować. Na pewno dla rodzin była to przymusowa odskocznia od codzienności, by wiedzieć co się dzieje z ich zawodnikiem. Dla nas nie stanowiło to jakiegoś dodatkowego obciążenia, mocno już objuczonych rowerów. Każdy miał swoje wypracowane sposoby na zamontowanie sprzętu na całe 10 dni. Jedni jechali z sakwami lub plecakami, ale zdecydowana większość z wielkimi podsiodłówkami, trójkątami w ramie i przytroczonymi śpiworami, a nawet namiotami na kierownicy.










Achom, Pirzu, K.Kosiński i Kazzz


Postanowiłem nie zabierać ze sobą namiotu i śpiwora, gdyż nie posiadam takowych mało gabarytowych. Przez jakiś czas zastanawiałem się nad hamakiem, który nawet nabyłem. Znając swoje predyspozycje postawiłem na płachtę biwakową z bardzo lekką kurtką puchową i spodniami przeciwdeszczowymi używanymi w górach. Są już mocno styrane i przeznaczone w zasadzie tylko na takie wyjazdy. Jednak całkowicie czuję się w nich pewnie nawet w największe ulewy i do tego celu głównie służą. Nie wychładzam się w nich i głównie o termikę mi tu chodziło. Prócz tego zabrałem masę innych rzeczy, jak zwykle za dużo, bo wolę zawsze mieć, niż czegoś nie mieć w najgorszym przypadku.


Cały zestaw prócz kompletu na sobie zawierał:
- płachta biwakowa Fiord Nansen - pierwsza wersja w pełni wodoodporna ale też nie oddychająca
- kurtka puchowa Rock Experience Men's Spike Jacket - 35g puchu naturalnego 90/10 i 80g sztucznego
- spodnie przeciwdeszczowe Milo Olin - pierwsza wersja
- nogawki letnie Berkner
- nogawki zimowe Mimo
- rękawki letnie Berkner
- 2 chusty typu Buff
- dodatkowe skarpetki rowerowe B'TWIN
- koszulkę i spodenki kolarskie na zmianę
- bluza kolarska z długim rękawem
- ciepła, nieprzewiewna, membranowa kurtka TAO używana w zasadzie od jesieni do wiosny
- membranowa kurtka przeciwdeszczowa Berghause AQ2.5 Men's Elite Half Zip
- przeciwdeszczowe ochraniacze na buty
- ręcznik z mikrofibry S 42x55 cm z Decathlonu
- plecak ultra compact 10l QUECHUA na prowiant (najlepszy zakup)


Do tego:
- 2 komplety baterii do przedniej lampki i 1 komplet do tylnej (8xAAA)
- po jednej tabletce magnezu na dzień
- trochę węgla w tabletkach
- Laremid na zatrucia
- wodę utlenioną w żelu
- kilka plastrów
- niezbędnik z tworzywa (nóż i łyżka)
- 30 gramowe pudełeczko Sudocrem'u
- 20g pasty i uciętą szczoteczkę do zębów
- 75ml tubka kremu przeciwsłonecznego z filtrem 50+
- chusteczki nawilżane
- 4 opaski odblaskowe zaciskowe
- 3 folie NRC (jedna raz użyta na GMRDP)
- kilka cienkich worków foliowych na ciuchy.


Rower Giant Defy 4 z 2009r. :
- siodełko oryginalne Giant Performance Road
- suport Shimano Tiagra
- łańcuch TAYA Nove91
- korba Shimano Sora HollowTech 50x34
- kaseta 11-28 Shimano Alivio HG51 - 8 rzędów
- przerzutki Shimano Sora, w tylnej kółka TACX T4060 na łożyskach maszynowych
- klamkomanetki Shimano 2200
- hamulce Tektro R310 Dual pivot z klockami 500 B'TWIN z wsuwkami Shimano R55C4
- koła Giant PR-2
- opony Schwallbe Durano Plus 25C - drut
- lemondka triathlonowa Speed Liner
- pedały SPD Shimano PD-M520
- torba podsiodłowa BikePack RePack C Small - 3-5l
- trójkąt w ramie Sport Arsenal SNC 503 - 2.3l
- Energy Bag Deuter
- torebka Crosso Dry Mini Bag 3l - zamontowana na lemondce za pomocą taśmy-rzepa od liny wspinaczkowej Tendon
- lampka OpticaLENS RHL-11N na 3 baterie AAA - przednia
- lampka rowerowa Prox Avior I Power Cree z akumulatorem niby 6000mAh - przednia
- lampka SMART RL-321R na dwie baterie AAA - tylna
- pompka Giant Control Mini Road +
- licznik Sigma 12.12
- Etui B'TWIN do zamocowania telefonu na na mostku
- kompaktowy multitool Cube RFR Multi 16 + imbus (do haka przerzutki)
- łyżki do opon 2 B'TWIN + 2 CONTINENTAL
- bidon 1l
- krótkie, cienkie zapięcie rowerowe.


Części:
- zapasowy hak przerzutki
- komplet zapasowych linek do przerzutek i hamulców
- komplet zapasowych wsuwek klocków hamulcowych
- opona zwijana B'TWIN 23C zamontowana w dolnej części ramy pod trójkątem i za koszykiem
- 2 zapasowe dętki zamontowane na ramie w pobliżu sztycy siodełka
- komplet łatek samoprzylepnych i kilka z klejem
- giętka złączka uniwersalna do pompek rowerowych
- końcówka oleju Finish Line WET do łańcucha w buteleczce 60ml, z zużytą szczoteczką do zębów
- taśma typu 3M (coś w rodzaju srebrnej) 20m długości o szerokości 5cm przeciętej na pół czyli 2 x 2.5 cm szerokości - zamontowana na lemondce
- rękawiczki robocze


Dodatkowo:
- power-bank własnej roboty - prawdziwe 8600mAh - zasilający smartfon (5V) lub ew. przednią lampkę dużej mocy (8V)
- zasilacz do telefonu
- zasilacz do akumulatora lampki przedniej
- smartfon na Androidzie służący tylko do zapisu śladu GPS i nawigacji po wyznaczonym śladzie
- drugi smartfon do komunikacji i jako zapasowy
- słuchawki do telefonu
- czołówka Petzl Tikka 2
- karta kredytowa, płatnicza, trochę pieniędzy, dowód - w torebce strunowej


Podczas startu ubrany byłem w:
- koszulkę rowerową z krótkim rękawem
- krótkie spodenki kolarskie z szelkami
- skarpetki rowerowe B'TWIN
- rękawiczki letnie B'TWIN 700 AEROFIT
- buty Diadora Ergo Micro CL z blokami z pedałów SPD VP-D68
- kask MET Forte


mój sprzęt


fot. Organizator


Wydawanie GPS-ów trochę się przeciągnęło i wystartowaliśmy z 10 minutowym poślizgiem, który miał być uwzględniony na finiszu. Z pod latarni wjechaliśmy wprost na kostkę brukową, której tak bardzo nie cierpię na kolarce. Ktoś od razu rzucił tekst, że to test i jeśli zaraz nic się nie urwie, to powinno wytrwać do końca. Ciekawe czy zdawał sobie sprawę z lubuskich dróg? We Władysławowie z asfaltem rozpoczęły się także korki, które ciągnęły się do samego trójmiasta. A pomiędzy nimi rozciągnęła się cała nasza grupa kolarzy. Nic to jednak nie znaczyło w porównaniu do tego co nas czekało od Redy. Gdy skręciliśmy w stronę Gdyni musieliśmy przeciskać się przed zakorkowaną dwupasmówkę nr 6, ul. Gdańską. Jechaliśmy każdym możliwym wariantem. Początkowo moja grupka jechała przepisowo prawą stroną, aż nagle część uciekła na chodnik, inni próbowali przeciskać się pojedynczo prawą stroną między samochodami a chodnikiem. Jeszcze inni zaczęli jechać środkiem między pasami ruchu. Po pewnym czasie, gdy prawie bym się wywalił z powodu nagłego zjechania jak najbliżej chodnika zniecierpliwionego kierowcy, pozostawiającego mi zbyt mało miejsca między nim a krawężnikiem, sam dołączyłem do tych ostatnich. To była jazda na całego. Zasuwaliśmy środkiem dwóch pasów zakorkowanych samochodami po lewej i prawej stronie. Na liczniku nie schodziło 40km/h. Co chwilę jeden o mało nie wpadał na drugiego, bo tym co skończył się chodnik nagle próbowali przecisnąć się do nas albo my do nich. To było istne wariactwo i najciekawsze, że nic nikomu się nie stało a i kierowcy wydawali się całkowicie zdezorientowani i wyrozumiali. Gdzieś po drodze dotarł do nas Rafał Buczek z kimś mi nieznajomym, by nam potowarzyszyć. Zagadaliśmy i od razu wiedział z kim rozmawia. Dzięki tej dwójce uciekłem na chwilę mojej grupie, a chłopcy przeprowadzili mnie drogami rowerowymi przez Sopot do Gdańska. Ponieważ drogi rowerowe przechodzą z jednej na drugą stronę głównego traktu samochodowego - przy okazji przez sygnalizację świetlną - pod koniec trochę zwolniliśmy. Grupa nie bacząc na nic jechała zakazem ruchu rowerowego dopóki nie została zatrzymana przez patrol Policji. Dzięki temu, znów jechaliśmy razem. Bardzo szybko wróciliśmy na asfalt i znów zaczęło się szaleństwo z samochodami. Ktoś z naszych zajechał mi drogę na skrzyżowaniu, bo utknął w szynach tramwajowych. O mało co nie wyłożyłem się przed autobusem jadącym za mną. Niestety, nagłe zatrzymanie w SPD nie zawsze kończy się wypięciem. Tym razem, lecąc już na glebę, wyszarpnąłem buta w ostatnim momencie. Pot spłynął mi ze skroni na samą myśl o tym autobusie za mną. Dalej było już spokojniej, po ucieczce z 468-ki na 501-kę ruch się unormował i dotarliśmy do promu Mikoszewo-Świbno na Wiśle. Pamiętam, że jechałem chwilę z Dodoelkiem (Paweł Kosiorek), z którym rozmawiałem o jego patencie żywieniowym na kierownicy. Jechał też Gustav (Sebastian Dusik), widziałem się też czasem z Góralem nizinnym (Adam Szczygieł).


Pk1 - 19.08.2017 - 15:48 (Prom Świbno - 89,4 km)


Prom był zamówiony na godzinę 16-tą, a że była wolna chwilka to szybko skorzystałem z zamówienia pierogów na wynos w przydrożnej knajpie, co uczyniło też sporo innych. Dopełniłem bidon jakimś napojem jabłkowym z mądrościami życiowymi pod kapslem. Na prom zdążyłem jako ostatni, który mógł się jeszcze wcisnąć, zdziwiony tym, że nie czeka na pozostałych. Coś tu nie wyszło i dzięki temu czekaliśmy na pozostałą grupę po drugiej stronie, gdyż stąd miał nastąpić start ostry, ale dla wszystkich. Wcześniej wątpiłem, że uda się nam wszystkim dojechać na czas. Niby 4 godziny na 90km to sporo czasu ale biorąc pod uwagę ten odcinek, to chyba był najtrudniejszy do szybkiego przemieszczenia się na całej trasie.


Chodziło mi o film "Świat kurierów rowerowych - Line on Sight"


fot. Gustav


Gavek


Na przymusowym półgodzinnym postoju, na którym zrobiliśmy sobie pogaduchy, część zdążyła zjeść obiad. Grupa była wielką atrakcją dla turystów. Przy okazji wciągnąłem jeszcze jakiegoś ciepłego gofra.



Gdy dotarła cała reszta, ruszyliśmy własnym tempem w przepisowych odległościach od siebie. W kierunku niewiadomej i chyba przez wszystkich wyczekiwanej przygodzie. Większość jechała w kategorii Total Extreme, gdzie nie można było jechać na kole innego zawodnika i w zasadzie nie można było korzystać z jakiejkolwiek pomocy podczas całego maratonu. Początkowo zdawało mi się, że jedziemy pod wiatr, który utrudnia kręcenie. Po drodze ktoś robił nam zdjęcia, ktoś inny gratulował odwagi. Jechaliśmy praktycznie po płaskim i po ładnych widokowo terenach. Odkąd zamontowałem lemondkę zastanawiałem się, jak mogłem jeździć bez niej tyle czasu. Trochę mnie to nawet martwiło, bo nie chciałem jechać inaczej, tylko z jej pomocą i doszukiwałem się z tego powodu potencjalnych problemów. Jechaliśmy raczej w jednym tempie i wydaje mi się, że nie tasowaliśmy się jeszcze na tym etapie. Dopiero na pierwszych wzniesieniach na wysoczyźnie Elbląskiej wyminąłem kilku zawodników, między innymi Wikiego (Krzysztof Wiktorowski) na jakimś podjeździe. Pamiętam, że jechałem z Kazzzem, i że się popisywał szybkością podjazdów, w których wydawał się czuć jak ryba w wodzie. Pamiętam też, że na jednym ze szybkich zjazdów przebiegła mi drogę wiewiórka, a za nią druga widząc mnie nadjeżdżającego zaczęła się zastanawiać czy się wyrobi kilka razy biegnąc do przodu i zaraz z powrotem do tyłu. Wystraszyliśmy się chyba nawzajem, bo już ściskałem klamki hamulcowe z wizją ogona w szprychach, kiedy w końcu zdecydowała się przebiec. Wyglądało to jednak komicznie i nie mogłem opanować śmiechu.

Hopki w tej części są całkiem spore z niezłą panoramą na morze a w zasadzie za Zalew Wiślany. Przed Fromborkiem przegoniłem Wiecha (Wiesław Jańczak) i Wilka (Michał Wolff), dochodząc Adama Szczygła, z którym sobie chwilę pogawędziliśmy jadąc obok. Dojść i utrzymać tempo Góralowi N. to nie lada sztuka i ten się zdziwił.
- "Ty tutaj?" - zawołał, gdy mnie zobaczył.
- "To na pewno zasługa tej lemondki" - powiedział.
- "No wiesz ja jeszcze nie złapałem dolnych chwytów, a to dopiero się będzie działo" - dodał wybuchając charakterystycznym śmiechem.
W Braniewie zaliczyliśmy razem zakupy w Biedronce i dalej znalazłem pizzerię, przy której się zatrzymałem w momencie, gdy mijał mnie Wiecho. Razem postanowiliśmy zjeść tu coś przed nocą pilnując nawzajem rowerów. On wciągnął całą pizzę z colą a ja spaghetti i kawę. Gdy wyruszyliśmy było już całkowicie ciemno. Kilka kilometrów dalej odhaczyliśmy punkt kontrolny nr 2.


Pk2 - 19.08.2017 - 21:10 (Gronowo - 189,1 km)


Dalej w nocy jechałem w miarę blisko jakiś lampek tylnych przede mną. Na pewno mijałem się i chwilę kręciłem z Mareckim (Marek Kamm). Wydaje mi się, że też chwilę jechałem obok Achoma. Migające lampki kilkaset metrów przede mną utwierdzały mnie w prawidłowym kierunku jazdy. Nie jechałem cały czas z włączoną aplikacją ze śladem, by oszczędzać baterię. Gdy nadarzała się okazja taka jak teraz w nocy, starałem się jechać tempem kogoś z przodu ułatwiając sobie orientację. Gdy mi się nudziło podjeżdżałem bliżej i jadąc równolegle, zamieniałem kilka zdań, i albo wyprzedzałem i goniłem następnego delikwenta, albo jechałem sam. Przed długi czas pierwszej nocy jechałem za grupą Dodoelka. W Sępopolu na punkcie 3 zjadłem jakąś bułkę w towarzystwie Kazimierza Kosińskiego i Kazzza. Kosiński musiał załatać już drugą dziurę od wyjazdu. Kazzz chciał szukać jakiegoś noclegu.


PK3 - 20.08.2017 - 01:11 (Sępopol - 275,7 km)


Przypadkowo wyłączyłem tu zapis śladu w Endo i chwilę majstrowałem przy telefonie. Zostawiłem ich w momencie, gdy dotarła do nas grupa Pawła Kosiorka. Pojechałem za nią dalej. Paweł miał przemyślany plan, który skrupulatnie realizował z towarzystwem. Udostępnił go szerokiej rzeszy w necie przed startem. Zapoznałem się z nim i uważałem za naprawdę ciekawy, choć mocno wymagający. Myślami byłem z nim, ale nic na siłę. Jednak starałem się trzymać gdzieś przed lub za nimi. A jechali tempem, które wydawało mi się za wolne, więc przed Węgorzewem im na trochę uciekłem. Tam na przystanku próbowałem się zdrzemnąć ok 10minut. Po drugiej stronie ulicy przystanął na tę chwilę Jacek Wojciechowski. Wydawało mi się, że widziałem Byczysa (Marceli Byczek), w którego towarzystwie przemierzyłem ostatnie kilometry MPP. Grupa w tym czasie nas wyprzedziła ale dogoniliśmy ją na stacji za Czerwonym Dworem. Paweł próbując chwilę przysnąć, siedząc oparty o mur budynku twierdził, że nawet ten postój mają zaplanowany co do minuty. Dodoelk, Jark (Jarek Krydziński), Mxdanish (Mariusz Daniszewski) i jeszcze ktoś z nimi pojechali, a my przez moment zamieniliśmy jeszcze kilka zdań z Piechówką i Kosińskim, którzy dopiero co dotarli. Pojechaliśmy dalej. W Popiołach wypatrzyłem śpiącego Achoma na przystanku w srebrnej płachcie, imitującej śpiwór z jakiejś foli aluminiowej. Wojciechowski dosyć długo się trzymał za mną, ale przed Gołdapią zaczynają się hopki, na których mu uciekłem. Przed samą miejscowością widziałem się z Cezarem (Cezary Urzyczyn), którego uprzedziłem na punkcie 4.


PK4 - 20.08.2017 - 07:00 (Gołdap - 381,9 km)


Przed Jurkiszkami przystanąłem na zjedzenie buły i kabanosów z Braniewa. W tym czasie przeszedł mnie Wojciechowski, Wodorek (Roman Królikowski) i następnie grupa Kosiorka, która zaliczyła stację w mieście. Chwilę później jechałem za nimi i dogoniliśmy Jacka. W takiej mniej więcej grupie dokulaliśmy się do Wiżajn, gdzie grupa postanowiła założyć skarpetki przeciwdeszczowe. Suwalszczyzna przywitała nas deszczem. Po drodze do Rutka-Tartak podjeżdżając na jakieś wzniesienie Paweł dziwił się, że jadę na blacie, a tym bardziej jak usłyszał, że do 10% z niego nie schodzę. Zanim tam dojechaliśmy jakiś pies wyrwał się z posesji biegnąc przez pola w naszą stronę. A, że miałem tego lata nieprzyjemny incydent z pogryzieniem i przymusem szczepienia przeciw wściekliźnie byłem wyczulony aż nadto. Było akurat lekko z górki i ile sił w nogach rozkręciłem się maksymalnie, by ledwo uciec nacierającej na mnie bestii. W Rutce jakiś motor leżał na drodze w kolizji z samochodem i jakoś się na mnie dziwnie gapiła społeczność w około tego zdarzenia. Później z relacji Marcelego dowiedziałem się dlaczego. Za Rutką jest spora hopka, którą podjechałem na tarczy. Dogonił mnie Daniszewski na sik-stopie z pytaniem o wjazd na blacie. Dziwił się co ja tu robię, że powinienem być dużo dalej. Dobrze wiedziałem, że nie od razu Rzym zbudowano i że siły trzeba rozkładać na całość a nie zajechać się na początku. Trochę pokręciliśmy dalej razem, by później się rozdzielić i dojechać do Sejn osobno już w strugach deszczu. Pogawędka o twardej jeździe dała mi do myślenia i zacząłem kalkulować czy nie mają racji w masakrowaniu kolan na tym dystansie.


Pk5 - 20.08.2017 - 11:45 (Sejny - 473,3 km) - Doba 1


Gdy tylko dotarłem do Sejn zaraz chciałem zjeść jakiś ciepły posiłek. Paweł razem z Mariuszem po przyjeździe wpadli do sklepu po prowiant i polecieli dalej. Pierwsza doba przejechana całkiem nieźle, więc uparłem się na jedzenie, wypytując lokalsów, gdzie co i jak. Polecili mi hotel albo karczmę litewską z akcentem na to drugie. Po jej znalezieniu musiałem zaczekać na otwarcie kilka minut. Zamówiłem mix litewski, później jeszcze zupę i kawę. Wysuszyłem się trochę, rozgrzałem, oporządziłem w toalecie i w dobrym humorze mimo deszczu ruszyłem dalej. Przy wyjeździe z miejscowości natknąłem się na kamper zawodnika z kategorii Sport. Gdzieś przed Płaską dogonił mnie Tarant (Marcin Nalazek) i podczas zakupów minął mnie Wojtek Łuszcz. Po drodze dziwnie zaczęło mnie wiercić w żołądku ale nie zwróciłem na to uwagi, bo dopiero co byłem w klopie. Marcin był bardzo wkurzony na siebie bo rozwalił telefon i złość z niego kipiała. W Mikaszówce wstąpiliśmy na pierogi a ja postanowiłem zostać tam na kilka godzin snu i ruszyć przed nocą. Wypatrzyłem ew. dziurę pogodową i postanowiłem przeczekać. Marcin nie dał się namówić i pojechał dalej. Zanim wziąłem prysznic odezwał się żołądek. Na szczęście byłem w odpowiednim miejscu ale po załatwieniu potrzeby wiedziałem, że coś jest nie tak. Oblałem się zimnym potem i usiłowałem zasnąć przy uchylonym oknie na ulicę, na której co jakiś czas było słychać charakterystyczny pisk mokrych hamulców.

W międzyczasie podładowywałem telefon i akumulator przedniej lampki. Póki co, znajomi i rodzina wspierała mnie SMS-owo.



Jakimś dziwnym trafem wiadomość o moich problemach żołądkowych nie dotarła do relacji na stronie maratonu. Nie wiedziałem o tym i przez następne dni moje wiadomości mogły wyglądać dziwacznie, gdy pisałem, że testuję jakiś tam posiłek.


W czasie pobytu zjadłem bułkę z kabanosem i banana zapijając colą. Mimo nie najlepszego samopoczucia zebrałem się po 7 godzinach odpoczynku. Przed 23-ą, już w mniejszym deszczu ruszyłem w pogoń. Ciuchy zdążyły w większości wyschnąć i jechało się o wiele przyjemniej a niedługo później deszcz całkowicie ustąpił. Jechałem lasami i bardzo dziurawą nawierzchnią, co uniemożliwiało rozwinięcie większych prędkości w obawie o uszkodzenie sprzętu lub wywrotki na mokrych drogach. Wydawało mi się, że jadę po jakiś całkowitych pustkowiach i żałowałem, że nic nie widać poza słupem światła moich lampek. Będzie trzeba kiedyś jeszcze odwiedzić te tereny za dnia. W okolicy Rygałówki, zbliżając się do granicy białoruskiej, kilkukrotnie przejeżdżał w pobliżu mnie patrol straży granicznej. Pewnie się zastanawiali co za idiota jeździ po nocy w deszczu na rowerze. Do Kuźnicy dotarłem w okolicach 2:30 nikogo po drodze nie spotykając. Zrobiłem jakieś małe zakupy: 2 ostatnie, suche bułki, kabanosy, 1l colę i jakieś 2 duże sezamki.


PK6 - 21.08.2017 - 02:28 (Kuźnica - 571,8 km)


Przy wyjeździe usiadłem na chodniku pod ostatnią latarnią i zajadałem sezamki, przy okazji SMS-ując z Achomem. Z relacji dowiedziałem się, że Kazzz zrezygnował i zdałem sobie sprawę, że nie posiadam do niego numeru telefonu, a moje graty są w jego samochodzie. Irek akurat próbował się zdrzemnąć na jakimś przystanku w Krynkach i chwilę pogadaliśmy. Przestrzegał mnie przed rozwijaniem prędkości na dalszej drodze ze względu na zalegające na niej gałęzie drzew. W Nowodzieli przystanąłem kombinując przy liczniku, bo zauważyłem, że nie działa w słupie światła jakiejś latarni. Akurat wybrałem sobie najgorszą z możliwych miejscówek, bo psy zaczęły ujadać jeden po drugim budząc chyba całą wioskę. Majstrowałem coś przy magnesie zamontowanym na jednej ze szprych, ale to nic nie pomagało i tylko straciłem niepotrzebnie czas. W końcu dałem za wygraną i niedługo później dogoniła mnie spora grupa. Na pewno był w niej Kosiński, Vuki (Marek Duda) i chyba Stanisław Piórkowski. Przepisowo rozciągnięci mniej, więcej w niej, dojechaliśmy do Krynek. Chwila na sik-stopie spowodowała, że wjechałem na słynne rondo samotnie i zgubiłem orientację. Nikogo już nie było, więc musiałem posiłkować się włączeniem appki ze śladem. Gdy wyjeżdżałem spotkałem Mareckiego. Chwilę później wypatrzyliśmy zmarnowanego, budzącego się Nalazka na przystanku. Marek bardzo się nabijał z szutrowego odcinka, który razem przejechaliśmy i nawet zrobił jakąś fotkę. Mnie nie było do śmiechu i pierwszy raz się cieszyłem, że nie miałem opon 23C. Razem wyjechaliśmy na asfalt i zorientowałem, się że szwankuje mi telefon. Licznik zamókł, co nigdy wcześniej mi się w tym modelu nie zdarzyło, teraz jeszcze telefon. Wystraszyłem się dosyć mocno bo na nim głównie się opierałem. Zatrzymałem się na pierwszej zatoczce na sik-stop i po dłuższej chwili udało się go przywrócić do życia. Mimo zapakowania w folię strunową i etui woda przedostała się jakoś do środka. Licznik, gdy wysechł po jakimś czasie, też wrócił do życia ale nie zarejestrował kilkudziesięciu kilometrów. Mareckiego dogoniłem w Zarzeczanach wcinającego drożdżówkę, popijając ją sokiem pomidorowym, jak mi się wydawało. A miałem wówczas wstręt na takie rzeczy. W sklepie zapytałem o możliwość zrobienia kawy i nawet kobieta była przychylna, gdybyśmy mieli własne kubki. Kupiłem 1,5 l colę i wodę, 2 buły i 2 drożdżówki. Kwasem foliowym potraktowałem bidon, kilka razy go płucząc. Resztę wlałem do niego, a co zostało wypiłem przy drożdżówkach. Marek uciekł, a chwilę później jechałem za dwójką Waldemar Grejner, Szafar (Janusz Szafarczyk). Utkwiły mi w pamięci ich największe podsiodłówki Ortlieba. Na drewnianym przystanku Nowa Łuka, rozebrałem się z ciepłych ciuchów i w tym momencie minął mnie Marecki. W Narewce dogoniłem dwójkę Grejner, Szafarczyk będących już po posiłku.


PK7 - 21.08.2017 - 9:27 (Narewka - 678,8 km)


W Hajnówce na stacji benzynowej postanowiłem sprawdzić co się wydarzy po 2 hot-dogach i gratisowej kawie dzięki uprzejmości właścicieli. Konsumowałem na zewnątrz przy jakimś koszu, co zemściło się atakiem os. Biegałem po parkingu wte i wewte wymachując pożywieniem, oganiając się przed nimi. Za nic nie chciały się odczepić i szybko musiałem stamtąd uciekać. Jeszcze by brakowało, abym musiał walczyć z uczuleniem. Na drodze rowerowej poprowadzonej wzdłuż wyjazdu z Hajnówki spotkałem wsparcie Macieja Skowronka. Życzyli wszystkiego dobrego, a ja się wkurzałem na usiany drobinami szkła trakt i wiatr w mordę. Cała trasa mieniła się odbiciem promieni słonecznych od tych drobin. Jechałem z przekonaniem, że będzie trzeba łatać dziury. Po drodze minąłem Mareckiego i widziałem go później w Kleszczelach robiąc sobie przerwę przed centrum turystyki i kultury. Minął mnie tam Gavek (Gabriel Dobrowolski), co mnie bardzo zdziwiło, że jest dopiero tutaj. Zrobiło się tak ciepło, że musiałem się rozebrać i smarować kremem. Tu skończyła się druga doba maratonu.


Doba 2 - ~250 km (Kleszczele - 724,3 km)


Zaraz po ruszeniu natknąłem się na Ryśka Herca z kimś jeszcze. Chwilę jechaliśmy razem, później pojechali swoim tempem. Wcześniej wypatrzyłem na pogodzie ew. falę burzową, która mogła nas dalej dosięgnąć. Przed Siemiatyczami zaczęło kropić i spotkałem Ryśka z kolegą ubierających kurtki przeciwdeszczowe. Razem dojechaliśmy przed deszczem do miasta.


PK8 - 21.08.2017 - 13:52 (Siemiatycze 761,6 km)


Chwilę przed ulewą postanowiłem zjeść obiad i spotkałem Kosińskiego z Dariuszem Janeczkiem w tym samym lokalu. W sumie od rana piłem samą colę i już "rzygać" mi się nią chciało. Zjadłem też zapobiegawczo węgiel i Laremid. Chłopaki mieli jechać, kiedy spadła ściana deszczu i skusili się na kawę ze mną. Zanim przestało padać ruszyli. Ja już jechałem na sucho. Do Sarnak zasuwałem ile fabryka dała, bo z prawej strony szły następne wielkie chmury burzowe.


Fajnie się ocenia z za monitora - co nie?


Te chmury dały mi takiego kopa, że do Terespola praktycznie jechałem na maksa. Po drodze była strefa dezynfekcji kół w obszarze pomoru świń. Przy wjeździe rozłożono dywany i straż obserwowała wszystkich, więc posłusznie przez nie przejechałem. Wyjazd był wycięty w asfalcie z pozostawionym niewielkim skrawkiem pośrodku, z którego skorzystałem przy pełnej prędkości. Oczywiście obowiązkowo była fota czołgu. Następny będzie gdzieś przed Cedynią.




PK9 - 21.08.2017 - 17:52 (Terespol - 837,8 km)


W Terespolu znalazłem pustą pizzerię i od razu zamówiłem makaron z colą i kawą. Porcja była potężna i pozwoliła nie martwić się nocnym kręceniem. Oczywiście była też toaleta. Kucharka była tak miła, że wyparzyła mi bidon podczas posiłku. Przed wyjazdem pojawił się Marcin Nalazek. Kupiłem jeszcze wodę na noc i puściłem się w stronę Kodnia. Dotarłem tam, gdy już zmierzchało jadąc w stronę sławnego sanktuarium, gdy odkryłem na śladzie, że trasa prowadzi przez osiedle. Długą prostą do Sławatycz przejechałem już z szarówki w ciemność . Co jakiś czas wydawało mi się, że widzę kogoś z naszych a przynajmniej jego światełko. Na wyjeździe spotkałem Gustava, co wprawiło mnie w konsternację. Co on tu robi? - przecież widziałem w necie co wyprawia. Zamieniliśmy kilka zdań i pojechaliśmy główną drogą każdy swoim tempem. Za jakiś czas, nagle zajechał mi drogę samochód. Facet wskazał obok ścieżkę rowerową Green Velo i poradził, by jechać nią dla bezpieczeństwa. Wspomniał, że upomniał lub próbował też Sebastiana. Przez moment się wahałem czy nią jechać, ale w sumie jeśli tam była to dlaczego nie. Nie było jej w ogóle widać w tych ciemnościach. Po wjeździe szybko się przekonałem, że nie jest to dobry pomysł bo trzeba sobie nieźle przyświecać, by nie zderzyć się z jakimiś barierkami ustawionymi co chwilę. Nawet byłem na siebie zły, ale rzeczywiście było tam chyba bezpieczniej. Na pewno w dzień, bez gadania. Do tego, co jakiś czas, jakieś spłoszone zwierzęta wybiegały pod koła. No i znów przejazdy z jednej na drugą stronę. Robiło się coraz zimniej i przed Włodawą postanowiłem ubrać się mocniej. W tym czasie przeszedł mnie Marecki i więcej już go nie widziałem podczas całej imprezy. We Włodawie w centrum wszedłem do jakiegoś lokalu i zamówiłem gorącą herbatę dla rozgrzewki. Później było lepiej bo jechałem zalesionym terenem przez Sobiborski park krajobrazowy. Myślałem o jakieś ławie w lesie na nocleg, więc co chwilę kierowałem światło na lewą czy prawą stronę drogi. Wypatrzyłem super miejscówkę i już miałem się tam rozłożyć, gdy odkryłem ukryty samochód na wschodnich numerach. Na drugiej okazji znalazłem zaparkowany i ukryty przed wścibskimi rower, więc też nie chciałem ryzykować. Do tego przejeżdżająca straż graniczna wypatrzyła mnie szperaczem. Wyjechałem w końcu z leśnych terenów i po jakimś czasie natknąłem się na kilka domów i blaszany przystanek. Nie widziałem zbyt wiele ale wydawał się dobrą miejscówką, tylko że stał niedaleko jakiegoś domu. Usiadłem i początkowo nasłuchiwałem czy kogoś nie słychać. Wydawało mi się, że ktoś otwiera zasuwę blaszanej bramy i tak przesiedziałem długi czas, zanim się ubrałem i położyłem na ławce w płachcie biwakowej. Co chwilę wydawało mi się, że ktoś nadchodzi. Po dwóch i pół godzinie nie wytrzymałem i się spakowałem, odkrywając, że stojące obok drzewo gałęziami szura po konstrukcji przystanku. Czy coś spałem? - nie wiem.


Źródło: Google Maps


Było naprawdę zimno i ruszyłem w tym co spałem, zakładając na ręce dodatkowo rękawiczki robocze. Dojeżdżając do Woli Uhruskiej wypatrzyłem naszego, śpiącego także na przystanku, ale jakiegoś lepszego sortu. Na licznikowym termometrze zanotowałem podczas jazdy 4 stopnie Celsjusza. Wydawało mi się, że do Dubienki ktoś z zawodników stale mnie goni. Gdy słońce zaczęło wschodzić, niesamowicie wyglądały te tereny we mgle, i mimo zimna przystanąłem, obserwując okolicę. Gdy dotarłem do Dubienki pod sklepem w centrum zalegał Marcin Nalazek.
- "To ty masz nawet puchówkę"? - zagadał zziębnięty.
Mnie raczej interesowało czy jest coś do zjedzenia, a że było przed 6-tą rano akurat przywieźli dostawę pieczywa i nie obyło się bez drożdżówek. Dalej w bliskiej odległości dojechaliśmy do Zosina.


PK10 - 22.08.2017 - 07:39 (Zosin - 1003,3 km)


Bardzo mi się chciało do toalety lecz zastaną ToiToi-kę, do której zajrzał Marcin, skomentował tylko tekstem - "Nie chcesz tam wchodzić!". Obok był jakiś sklep z mięsem i niby kawą, oblegany przez ukraińskich sąsiadów. Podjechałem do niego przez podwórze i gdy zobaczyłem automat - nie mówiąc o wyrobach mięsnych - zrezygnowany czym prędzej naciskałem na pedały by dostać się do Hrubieszowa. Piliło mnie dosyć mocno, a po drodze nie bardzo gdzie było wleźć w krzaki. Jakoś wycierpiałem te 20km i na stacji akurat na mnie, czekało puste pomieszczenie, zwolnione przed momentem przez naszego. Oczywiście od razu mycie, smarowanie, duża kawa i ciepły hot-dog. Byłem jednak głodny i chciałem jakąś jajecznicę na śniadanie, więc zaraz obok znalazłem lokal, w którym zjadłem obiad, zdziwiony, że o tej porze już go dają. Zanim go opuściłem, jakby mnie odkorkowało i znów siedziałem na kiblu. W Hrubieszowie zmarnowałem dwie godziny. Byłem tym zmęczony, i z oporem ruszyłem dalej, spotykając na wyjeździe - dałbym sobie rękę odciąć - Cezara. Ten wg śladu naszych pudełek GPS był już w Przemyślu. Musiało mi się przywidzieć, albo jechał ktoś bardzo podobny na podobnym rowerze. Niedługo później zaczęły się pojawiać hopki, które mocno mnie wycieńczały razem z jazdą pod wiatr. Co jakiś czas musiałem włazić w krzaki, co mnie cholernie irytowało. Więcej łażenia po krzaczyskach niż jazdy. Ubierałeś szelki w nadziei, że to koniec a za moment znów to samo. W południe dokulałem się do miejscowości Tyszowce, gdzie skończyła się trzecia doba jazdy.


Doba 3 - ~325km (Tyszowce - 1048 km)


10-11 kilometrów dalej w Czartowczyku przysnąłem na moment na przystanku próbując stosować metodę Nalazka, tzw. power nap. Marcin strasznie się jarał tym tematem, i żeby było śmieszniej miałem w tym temacie Déja vu. Tak jakbym już kiedyś od niego to samo słyszał - może na GMRDP?



Walcząc z niezaśnięciem na rowerze dojechałem do Tomaszowa bardzo uczęszczaną i niebezpieczną trasą po godzinie 14-tej. Zdziwiłem się, że nie zostało mi dużo czasu na zamówienie czegokolwiek do jedzenia, bo większość jadłodajni już zamykano. Zdążyłem zamówić jakieś pierogi ruskie i kawę. Udało mi się kupić tylko chałkę i colę, bo nawet nie było już pieczywa w sklepach. Albo byłem na tyle nieogarnięty, albo to inny świat. Oczywiście klop musiał być zaliczony. Przy wyjeździe trochę siąpiło, więc utrudniało to zaśnięcie na rowerze. Po pewnym czasie jednak znów mnie zmorzyło i wycieńczony, niewyspany usiadłem na przystanku przed Cieszanowem, na wyjeździe z miejscowości Żuków. Marne 50km w niecałe 5 godzin.

Usiadłem zrezygnowany na ławce i przygryzałem sobie tą chałkę do coli obserwując to, co miałem przed sobą. Były to zielone łąki i wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Siedzę i gapię się na te łąki, a tu bach jedna postrzępiona chmurka jak wata cukrowa idzie po niebie. Za jakiś czas, kawałek drugiej tak sobie płynie po niebie i w zwolnionym tempie łączy się z tym kawałkiem sprzed chwili. Obserwuję sobie to zjawisko oparty o ścianę jak zahipnotyzowany, tym co się tu wyprawia. Boże, w kinie nie oglądałem takich cudów, to jest piękne - pomyślałem. Gdy już zjadłem ten kawałek co miałem do obrobienia, wstałem by wyjrzeć poza ograniczający murem przystanku kadr. Stanąłem jak wryty - zjawisko wyglądało na trąbę powietrzną. Popatrzyłem na mury mego lokum i stwierdziłem nonszalancko, że dach może porwie, ale przytrzymam się okna w tym murze, i raczej jakoś przetrzymam. Po chwili oprzytomniałem na tyle, że wsiadłem na rumaka i jak najszybciej zacząłem uciekać. Dzięki temu na sucho dojechałem do Radymna.


Piękny kadr z kina


W Lubaczowie jechał ze mną jakiś starszy facet i miło było odpocząć od samotnego kręcenia. Przestrzegał abym uważał na samochody, bo panoszą się tu ukraińscy sąsiedzi. Ładna trasa rzeczywiście oblegana była przez samochody, i na takich rejestracjach i nie wiedzieć dlaczego większość mnie obtrąbiła. Do tego, jakiś kundel wyskoczył na mnie nagle z jakiegoś domu w okolicach Korzenicy ku uciesze właścicieli. Mocno nawrzucałem im za ten uczynek. Dalej zaczął wkurzać mnie mój znajomy zawalając mnie głupimi SMS-ami.



W międzyczasie zaliczyłem punkt 11 i dojechałem do jakieś stacji spotykając Marcina Nalazka gotowego już do drogi.


PK11 - 22.08.2017 - 19:11 (Radymno - 1163,4 km)



I weź tu z takim gadaj. Dziś się z tego śmieję ale wtedy wcale nie było mi do śmiechu, więc zadzwoniłem do niego i opierniczyłem by dał spokój. Pomogło, prawie do samego końca.


Marcin znów nie chciał słuchać o noclegu i poleciał dalej. Ja zjadłem obfitą obiadokolację i wynająłem pokój na kilka godzin. Władowałem się tam z rowerem, wykąpałem, uprałem brudne rzeczy i zaległem na łóżku.



Był to zajazd Polonez i mimo wysokiej ceny za nocleg miałem to gdzieś. Nawet to, że kręciła się tam pijana grupa ze wchodu. Trochę hałasowali ale jakoś te kilka godzin mi to nie przeszkadzało. Po 5,5 h postoju o godzinie 1-ej w nocy wyjechałem cięższy o mokre ciuchy przytroczone do podsiodłówki.

W Przemyślu odwiedziłem Orlen po kawę i coś do jedzenia. Przejazd przez miasto przypomniał mi start w GMRDP. Teraz szwendałem się tu samotnie. Podjazd pod Arłamów wchodził jakoś topornie i wydaje mi się, że nawet kilka kroków podprowadzałem. Na górze ktoś z kufrem zajął miejscówkę. Ogólnie jechało się całkiem dobrze do samego rana, gdy w okolicach Liskowate zasnąłem. Obudziłem się w momencie, gdy uciekało mi tylne koło, podobnie jak chcemy zarzucić rowerem. Zdążyłem opanować jeszcze sprzęt ale wystraszyło mnie tak bardzo, że zrobiłem 15 minutowego power napa na najbliższym przystanku. Obudziłem się, gdy przejeżdżała dwójka naszych. Dociągnąłem za nimi do Ustrzyk Dolnych w poszukiwaniu śniadania. Nic o tej porze nie znalazłem i podjechałem do biedry, gdzie oni już byli po zakupach. Jeszcze chwilę popilnowali mi roweru i polecieli dalej. Jakaś baba - przepraszam ale inaczej tego nie mogę ująć - koszyk zakupowy po prostu wepchnęła puszczając go z rozpędu w pozostałe zaparkowane blisko mojego roweru. Wprawiła nas w konsternację, bo chybiła na szczęście o włos nie roztrzaskując mi manetki. I jak tu nie powiedzieć, że wiocha wychodzi butami.
Mnóstwo było tam sąsiadów z za bliskiej granicy, którzy próbowali sprzedać lokalnym przewiezione rzeczy - w większości chałwę. Ci znów nabijali się z tamtych ile wlezie. Zjadłem niepocieszony jakąś drożdżówkę i pojechałem dalej na poszukiwania jedzenia. Wszystko po drodze zamknięte na cztery spusty, a to co nie zamknięte, otwarte dla turystów od jedenastej. Wkurzony za Żłobkiem wypatrzyłem stację - bar, w której spotkałem po raz ostatni Marcina Nalazka. Rzucił jeszcze, że chyba częściej się będziemy spotykać ale już się tak nie stało. Byłem trochę roztrzęsiony, bo chwilę wcześniej jakaś ciężarówka wepchnęła się na przewężeniu drogi przez mostek prosto na mnie i to pełną prędkością. Nawet baran nie zwolnił pozostawiając mi między mostkiem a nim około metr przestrzeni. Mógł mnie przecież wciągnąć pod koła. Co gorsza do jedzenia nie za bardzo co było. Kawy niet, ciepłe tylko jakieś pizzeriny. Skusiłem się na jedną ale ten kawałek nawet nie przypominał tego czym go nazwano. Zły, głodny i rozbudzony pojechałem dalej. Postanowiłem zjeść to co kupiłem w biedrze w Ustrzykach Dolnych na parkingu przed punktem widokowym na Lutowiska. Siedziałem sobie na krawężniku coś tam pochłaniając i przyglądając się informacji, by nie parkować tu w nocy- zagrożenie spotkania z niedźwiedziem -, gdy dotarł Byczys. Mówił, że przed Tomaszowem miał już dosyć i jak stał walnął się gdzieś w lesie na glebę. Sprawiał wrażenie, że mamy jeszcze czas. Zwróciłem mu uwagę, że wg mnie to w najlepszym razie w Ustrzykach Górnych będziemy mieć niewiele kilometrów zapasu, a dopiero wjeżdżamy w góry. "No to jadę" - stwierdził, ale wyprzedziłem go jeszcze zanim zjechaliśmy do Liskowate. Tam też szukałem szczęścia, bo bardzo chciałem się napić kawy. Nawet wyraziłem swoje niezadowolenie wobec mieszkańców - "gdzie wy jadacie?". W sumie to nie ma się co dziwić, bo było jeszcze przed 9-tą. Marceli mignął mi ostatni raz - więcej go nie widziałem. Do Ustrzyk Górnych dojechałem już w deszczu, po drodze trochę przeczekując i ubierając się na super wielkim drewnianym przystanku. Tu by się dobrze spało - pomyślałem. Podjechałem do punktu kontrolnego i zaraz cofnąłem do zajazdu pod Caryńską na jedzenie.


PK12 - 23.08.2017 - 10:22 (Ustrzyki Górne - 1289,8km)


Tam spotkałem Zdziśka Piekarskiego, który się szybko zwinął. Mówił, że przed Zosinem nocował na jakiejś kanapie w garażu u kogoś, kto go zwinął z przystanku. Zamówiłem sobie jajecznicę, naleśniki, kawę i mega wielki kubek - można śmiało rzec garnek - herbaty. Dojechałem tu na rezerwie. Po godzinie biesiadowania i 10km dalej za Brzegami Górnymi, a pod Przełęczą Wyżnią zakończył się 4 dzień maratonu.


Doba 4 - ~251km (1299km, bardzo źle - zapas stopniał do 40km)


Zanim przedostałem się do Wetliny wjechałem na parking widokowy na Połoniny, ale nie wiele było widać ze względu na pogodę. Wetlina przywitała mnie przymusem szukania klopa. Przynajmniej przestało padać. Zamówiłem jakąś herbatę - bo zmarzłem na zjeździe -, by skorzystać z tego przybytku. Zmarnowałem przy tym pół godziny. Kilka kilometrów dalej zacząłem przysypiać i przed Przysłupem w dużym, drewnianym przystanku rozłożyłem się na chwilę. W międzyczasie znów szukałem miejsca w krzakach. Po 40 minutach w końcu się zebrałem, rozbierając się do krótkich rękawek i nogawek - tak przygrzało. Istna amplituda temperatury. Nad ranem jechałem w puchówce. Jechało się przyzwoicie. Co jakiś czas pojawiały się jakieś jadłodajnie oblegane przez turystów w porze obiadowej.


Z Przełęczy Wyżniej


Za Żubracze akurat przejeżdżała kolejka wąsko-torowa, a ponieważ nigdy wcześniej jej nie upolowałem, przystanąłem pomachać podróżnym. Przez każdy przejazd kolejowy przejeżdżałem z wielką ostrożnością pamiętając wywrotkę podczas GMRDP. Do dzisiaj mam ślad po tamtym szlifie w okolicach łokcia. Jadąc blisko punktu widokowego z drewnianą wieżą postanowiłem sobie zrobić chwilową odskocznię, by popatrzeć na opuszczane tereny. 10 minut nie miało żadnego znaczenia, a uciechy co niemiara. Chwilę później zasuwałem ponad 55 km/h po dziurawej drodze w kierunku Maniowa. Gdyby nie te dziury byłoby szybciej. Wydaje mi się, że mimo kurczowego ściskania kierownicy miałem totalnie gdzieś czy się ten pojazd rozleci czy nie. Przed Komańczą rozległe tereny wyglądały cudnie i co jakiś czas przystawałem, by zrobić fotkę. Byłem głodny i bardzo chciałem jakiegoś posiłku. Napotkani turyści wskazali jakiś przybytek ale był zamknięty. Drugi okazał się raczej sklepem z pamiątkami i zamówiłem tam tylko herbatę bo nic prócz ciepłych napojów nie było. Zjadłem przy tym ostatnie zapasy z Ustrzyk Dolnych urządzając sobie pogadankę z właścicielką. Nie byłem jedyny pytający o jedzenie i wdałem się z nią w rozmowę na temat ew. biznesu. Twierdziła, że nie byłaby w stanie tego utrzymać. Oczywiście znów była toaleta. W Tylawie zajechałem na popas opuszczając trochę ślad. Przy okazji zanim dostałem jedzenie uzupełniłem zapasy chusteczek nawilżanych, które już się skończyły a brudne zawsze woziłem do najbliższego kosza w jakieś torebce po zakupach. Na zamówione spaghetti czekałem bardzo długo - za długo. Wcinając, aż uszy mi się trzęsły przysłuchiwałem się rozmowie siedzących i przekomarzających się mieszkańców tych terenów. Przysiągłbym, że ich już kiedyś widziałem dokładnie w tym samym miejscu. Najlepsze, że chyba tu mnie nigdy nie było, choć wiedziałem, że to miejsce tutaj istnieje. Nie mogę sobie tego wytłumaczyć, skąd to Déja vu.


Z wieży widokowej


Przez Mszanę przejeżdżałem po raz pierwszy za widoku, choć robiła się już szarówka. Na drodze co jakiś czas wysypany był grysik utrudniający jazdę. Bardzo ładne tereny ale nie za bardzo mogłem się tym cieszyć, bo przed zjazdem do Iwli trzy razy odwiedziłem krzaki, mimo zwiedzania WC w knajpie. Zanim dojechałem do N. Żmigrodu jeszcze raz byłem na stronie.


PK13 - 23.08.2017 - 20:51 (Nowy Żmigród - 1416,6 km)


Tu na głównym placu siedziałem z rowerem po raz trzeci w życiu i coś przegryzałem, przy okazji zdając relację telefoniczną rodzinie. Podczas GMRDP siedzieliśmy razem z Wikim, ale ta miejscówka teraz była zajęta. Ubrałem się, bo zaczęło się robić zimniej i ujechałem niewiele dalej. W Samoklęskach za kępką drzew na jakiejś łące przy drodze, walnąłem się na glebie w płachcie biwakowej. Nawet nie martwiły mnie porozrzucane dokoła rzeczy z sakwy. Wydawało mi się, że obudziło mnie kropienie, ale chyba nic takiego się nie wydarzyło. Spałem około 4 godzin. Gdy wstałem byłem wielce zdziwiony bezładem wokół mnie. W Gorlicach od razu skorzystałem z dobrodziejstwa stacji benzynowej. Przypomniałem sobie jak Skaut (Krzysztof Woś) opatrywał mi tutaj rozwalony łokieć na GMRDP. Zrobiło mi się bardzo zimno w kolana do tego stopnia, że moje ocieplane nogawki wydawały mi się do niczego. Przy wyjeździe wepchnąłem torebki foliowe pod nie, co pomogło dalej ich nie wychładzać. Ponownie zacząłem zasypiać i dosłownie kilkadziesiąt metrów przez odbiciem na Ropę przytuliłem się do ścian w kącie napotkanej wiaty przystankowej. Była godzina piąta i ludzie zaczęli wyjeżdżać do pracy. Jedna z mieszkanek przyszła na jakiegoś bus-a i nie widząc mnie wcześniej ryknęła na całego w przerażeniu "O Jezuuu!", gdy się na mnie napatoczyła. W oczojebnej, zielonej kurtce i kasku na głowie chyba tak nie wyglądałem i coś tam odburknąłem że "Jeszcze nieee! Jeszcze tam się nie wybieram". Przestraszona czym prędzej zwiała kilka kroków dalej i chwilę później odjechała. Następne kilometry miałem z tego niezły ubaw. Zaraz za Ropą trzeba się znowu wspinać, ale widoki na górze były tego ranka przednie. Podnoszące się mgły wyglądały jak chmury z wyłaniającymi się z nich okolicznymi górami.



700m przed punktem w Banicy nie miałem sił walczyć ze snem i znów siedziałem na przystanku obserwując zbierających się do pracy mieszkańców. Siedziałem przed domem z różnymi maszynami na podwórzu. Co jakiś czas podjeżdżali pracownicy, odpalali którąś z nich i wyjeżdżali do pracy.



PK14 - 24.08.2017 - 07:09 (Banica -1475,2 km)


Podjazd pod Banicę. Ha, ha ha. Chciałbym napisać, że miałem tyle sił co podczas GMRDP i gdyby nie Olo (Aleksander Głomski) ze Skautem, którzy mi wtedy zatarasowali drogę, bezproblemowo bym tu wjechał. Niestety nie tym razem, nawet nie próbowałem tylko dreptałem. Co tu dużo pisać, niecały kilometr wcześniej nie miałem sił by tu dojechać. Wtedy jechaliśmy nocą, teraz po wdrapaniu się na górę miałem co podziwiać.




Podchodząc na Piorun wyglądałem polany, na której z Olem i Skautem zalegliśmy podczas GMRDP. Wówczas tu wjeżdżałem czekając na nich gdzieś pod samym szczytem. Kilka razy wydawało mi się, że to już a okazała się być prawie na samej górze. Później zjazd do Tylicza i bezowocne poszukiwanie śniadania aż do Muszyny.


PK15 - 24.08.2017 - 09:03 (Muszyna - 1502,9 km)


Zadzwonił do mnie kumpel i zwierzyłem mu się, że kończy mi się czas i raczej kiepsko to widzę. Byłem głodny, zasypiałem na rowerze i ledwo tu dojechałem nie powodując wypadku. Zacząłem szukać lokalu, ale wszystko było zamknięte. Co chwilę dostawałem sprzeczne informacje o możliwej lokalizacji. Wszystko otwarte najwcześniej od 10-tej a nawet 11-tej. Przeszedłem 1,7km zanim na rynku znalazłem sklep. Kupiłem kilka drożdżówek, jakiś napój i usiadłem zrezygnowany na ławce. Robiło się coraz cieplej i pozbyłem się ciepłych ubrań. Pobliską kawiarnię, którą wskazał mi patrol Policji otwierali o 10-tej i zaczekałem na jajecznicę z dobrą kawą. Przy okazji poszło trochę odpowiedzi na SMS-y znajomych i rodziny.
W Muszynie zmarnowałem prawie 2 godziny. Wydawało się, że teraz nie będzie dalej problemów ze snem, ale dojechałem tylko do Zubrzyka i to naprawdę ledwo co.



Doba 5 - ~221km (1520 km)


Moje kalkulacje nie pozostawiały złudzeń o wyrobieniu się w limicie czasu. Położyłem się na ławce i na jakiś czas zasnąłem. Śniło mi się, że przejechał Wiki ale siostra uparcie twierdziła, że jest sporo za mną. Rozmawiałem z nią o rezygnacji przed Piwniczną-Zdrój i zapewniała mnie, że Wiki nadjeżdża. Postanowiłem dojechać do Piwnicznej po drodze sprawdzając rozkład jazdy pociągów na napotkanej stacji. Jechałem wzdłuż linii kolejowej i nawet wypatrzyłem pociąg do Częstochowy, tyle że dopiero wieczorem. Gdyby wówczas jechał, bez wątpienia zabrałbym się nim do domu. Trasa pokrywała się z linią PKP do Starego Sącza, więc miałem sporo czasu na rozmyślania. Zakładałem dotoczyć się do rynku i w tym samym miejscu co przed dwoma laty ze Skautem, usadowić się w jednym z lokali przy trasie i kibicować nadjeżdżającemu Krzyśkowi. O 13:27 zamówiłem sobie obfity obiad i kawę. Czekałem, czekałem produkowałem się SMS-owo i okazało się, że o mnie zapomnieli. Nie wiem dlaczego moje wiadomości nie pojawiały się w relacji. W końcu dostałem zamówienie, a Wikiego jakby wcięło. Dawno już byłem po posiłku sącząc powoli kawę, gdy zaaferowany brakiem moich wiadomości odkryłem, że Wiki dawno już był w Starym Sączu. Pamiętam, że bardzo byłem tym rozczarowany.


Te wiadomości chyba były za długie


Do odjazdu pociągu było bardzo dużo czasu, więc pomyślałem czemu nie spróbować dojechać do następnego PK. Przecież to rzut beretem. Napisałem SMS-a, że spróbuję wypić cały bidon wody do Starego Sącza i zobaczymy. Po drodze było tyle robót drogowych, że nie zdążyłem się nawet obejrzeć kiedy byłem na miejscu nie wypijając więcej niż kilka łyków. Będąc tam na rynku pomyślałem - "E co tam będę odsyłał to pudełko GPS pocztą czy jakimś kurierem. Jeszcze je zgubią i będzie trzeba za nie bulić. Spróbuję się dotoczyć do Głodówki. Tam to oddam, trochę posiedzę, zjadę sobie do Zakopca i stamtąd wrócę pociągiem. W końcu urlop mam." Kupiłem i zjadłem 2 banany.


PK16 - 24.08.2017 - 15:24 (Stary Sącz - 1547,5 km)


Ciągle miałem colę w plecaku i na niej dojechałem dwie godziny później do Krościenka. Wiatr utrudniał do Piwnicznej-Zdrój i Starego Sącza ale pomagał po odwróceniu drogi, co na pewno przełożyło się na odzyskanie sił. Pamiętam, że odpoczywałem na jakiejś stacji po drodze ale nie wiem czy korzystałem z toalety. Na pewno korzystałem z niej podczas kolacji na wyjeździe z Krościenka. Jem sobie spokojnie pierogi. Dzwoni telefon:
- "Dzień dobry, czy dodzwoniłem się do miejscowości ...?"
- Nie, dziękuję.
- "Ale jeszcze nie zdążyłem zaproponować panu garnków ..."
- Dziękuję, nie jestem zainteresowany.
- "Chciałbym zaproponować panu spotkanie, na którym za udział dostanie ..."
- Spieprzaj dziadu! - wyłączyłem rozmowę i od razu czarna lista. Jaja sobie robią?


Nie lubię odcinka od centrum Krościenka do samego zjazdu na Hałuszową. Jeżdżą z tymi łodziami dymiącymi wozami i ruch jest jak w ulu. Podczas GMRDP ktoś z przyczepą kempingową o mały włos nie przytarłby Krzyśka Wosia. Pamiętam jak bardzo wyzywał. Ja byłem za bardzo sparaliżowany aby zareagować. Zresztą pewnie i tak nie słyszał, nie widział, bo mu ta fura zasłaniała cały tył.

Posilony i jakiś bardziej żwawy podjeżdżałem Hałuszową do największego nachylenia agrafki. Trochę podszedłem i resztę z nie małym nachyleniem w końcówce podjechałem. Muszę być cholernie zmęczony, że nie daję rady - pomyślałem. Ale szybko też usprawiedliwiłem się ponad tysiącem więcej kilometrów w nogach w porównaniu do GMRDP. Oczywiście nie mogłem się nie zatrzymać w punkcie widokowym na Tarty przed zjazdem do Nidzicy. No bo jak nie popatrzeć na ukochane góry. Jechał za mną wtedy autobus i prawie mnie zmiótł, gdy się zatrzymywałem. Chyba zapomniałem zasygnalizować ten nagły zamiar. Trochę włosy mi się zjeżyły, gdy to do mnie dotarło. Ale widok był piękny.




Podczas podjazdu do Łapszy Wyżnych wypatrywałem jakiegoś sklepu bo pora była już późna i zdawałem sobie sprawę, że to ostatnia szansa. Kupiłem gdzieś po drodze jakieś batoniki i napój, który od razu wypiłem. Bardzo dłużyła mi się ta droga do zjazdu na Łapszankę. Jechałem ok 15km/h, co trochę mnie dziwiło po rannym zdychaniu. Chyba na ostatnim przystanku ubrałem się cieplej i trochę przed końcem podprowadzałem. Stara babinka schodziła od kapliczki podpierając się laską. "Ciężko tu się jedzie na rowerze" - powiedziała. Nie pamiętam czy w ogóle zareagowałem. Przy kapliczce ostatnia szansa na jakikolwiek widok na Tatry. Ładnie było.



Chwilę później trafiłem na związane snopy zboża, stawiane w tradycyjny sposób. Przypomniały mi się dziecięce czasy wakacji na wsi. Właśnie z pola zjeżdżał traktor ciągnący stary drewniany wóz z rozchichotanymi gospodyniami. Nie wiem czy śmiały się do siebie czy z cudaka w dziwnych, różnokolorowych, obcisłych szmatkach na rowerze.



Stąd do podjazdu w Brzegach jest praktycznie z górki. Nie rozpędzałem się za bardzo w obawie przed możliwymi, nagłymi spotkaniami z podwórkowymi burkami. O tej porze zazwyczaj oswobadzają się ze smyczy czy łańcucha i dokazują po całych wsiach. Brzegi - hm, tak maszerowałem około kilometr stukając blokami jak podkuty koń i bardzo to podejście mi się dłużyło. Znów przy tym myślałem, że się starzeję, bo przecież dwa lata temu tu podjeżdżałem i to na tanich kołach na zwykłych łożyskach kulkowych. Na przystanku na górze zjadłem ostatniego batonika i pojechałem dalej szczuty psem przez jakieś pijane towarzystwo. Dodało mi to siły, nie ma co. Chwilę po wyjeździe na 960-tkę prowadzącą do Głodówki w bardzo bliskiej odległości było słychać stado owiec i ujadające pasterskie psy. Bałem się by mnie nie zaatakowały, bo tej wielkości pies ugryzł mnie podczas nocnego rowerowania na początku lata i zdawałem sobie sprawę jak trudno się oswobodzić z jego szczęk. Gdzieś w tyle głowy cały czas siedzi to przeżycie i ciągle się rozglądam i oglądam podczas jazdy. Co gorsza mój przypadek był nagły bez żadnego ostrzeżenia. Po prostu cap za nogę bydlaka pod samą ramę i szamotanina z nogą wpiętą w pedał jednocześnie unieruchomioną w pysku tego złego zwierzęcia. Miałem szczęście, że się wówczas nie wywróciłem, bo mogłoby być krucho. Po uwolnieniu długo się musiałem zastawiać rowerem, by to wściekłe bydle dało mi spokój. Dlatego teraz paraliżował mnie strach, bo nie był to jeden pies, a kilka. Naciskałem na pedały ostatkiem sił, by jak najszybciej uciec od tego miejsca. Chyba przed samym dojazdem musiałem zejść z roweru i zrobić parę kroków.


PK17 - 24.08.2017 - 21:23 (1628 km - o pół doby za późno gdyby jechać w tym momencie)


Od wjazdu bramy prowadziłem na chwiejnych nogach. Na miejscu na schodach koś czekał i jak gdyby nigdy nic od razu wydał mi nowe pudełko GPS zabierając stare. Bateria obliczona była na dotarcie do schroniska Głodówka z zapasem i tu następowała podmiana na świeżo naładowany egzemplarz. Nawet nie pamiętam czy protestowałem. Wpakowałem się z rowerem do środka, oparłem o ścianę. Ten ktoś pokazał co i jak z ładowaniem telefonów czy co tam kto miał. Poinformował, że Naskręt i Wiki śpią w takich a takich pokojach i tam można sobie wybrać jakieś wolne łóżko. W kuchni coś zrobią do jedzenia itd. Wcale nie miałem zamiaru kontynuować tego wariactwa, tym bardziej że nie widziałem sensu brnięcia w to dalej. Realnie nie miałem szans na zmieszczenie się w limicie, byłem odwodniony, styrany z zerowym morale. Psycha puściła rano po kalkulacjach. Pogodziłem się z przegraną i w ogóle nie spieszyłem się z czymkolwiek. Spokojnie zamówiłem jedzenie i gawędziłem z obsługą.



Bardzo długo siedziałem przy stole, poszedłem się rozejrzeć i wparowałem do Śruby (Krzysztof Naskręt). Ten coś odburknął, więc wybrałem pokój obok. Wydawało się, że jest pusty. Już miałem iść się wykąpać, gdy zdałem sobie sprawę, że mój mały ręcznik, jest w sakwie. Niepocieszony zszedłem na dół i dostałem świeży od obsługi. Długo siedziałem pod prysznicem by zmyć z siebie pot i brud. Nastawiłem budzik na czwartą lub piątą i zaległem odkrywając naprzeciwko Wikiego.

Gdy zadzwonił budzik za oknem lało. "P...ę nie jadę" - chyba mi się wyrwało bo Wiki odburknął, że też nie.


wiadomość od Achoma


Wydaje mi się, że obudziłem się coś około 8-mej i Wiki siedział jak własny cień na pryczy kalkulując co robić dalej. Za oknem świeciło słońce. Chyba się z nim podzieliłem wieścią, że kończę. Zamieniliśmy kilka zdań po czym wstał i wyszedł. Z jego relacji wygląda, że mogło to być o 6-tej rano. Mogłem te dwie godzinki jeszcze przedrzemać. Od 8:25 rozmawiałem telefonicznie z Kazzzem, który zrezygnował po pierwszej dobie. Później rozmowy z siostrami, Achomem i kumplem Piterem z Częstochowy - w odpowiedzi na ich SMS-owe bombardowanie. Szukała mnie prawie cała rodzina i znajomi. Rower z nowym nadajnikiem stał w schronisku więc nie był jeszcze widoczny na mapie, a stary sygnał zaginął - został wyłączony. Wydawało mi się, że spędziłem kilka godzin leżąc w łóżku w ten sposób. Wszystkim cierpliwie tłumaczyłem, że przejechałem już turystycznie Polskę dokoła, a w tej zabawie liczyła się dla mnie próba 10 dni. Nic więcej mnie nie interesowało. A że nie widziałem sensu dalszej jazdy - ze względu na pogodzenie się z brakiem zmieszczenia w limicie - za nic nie chciałem jechać dalej.
Rozmyślałem nad tym wszystkim przeglądając historię SMS-ów. Natrafiłem na wiadomości od przyjaciela Pawła, który podsunął mi kiedyś pod nos wzmiankę o tej imprezie. I nagle przypomniałem sobie wczorajszą rozmowę telefoniczną z rana w Muszynie.



Musiałem być wtedy mocno zdołowany bo zadał bardzo proste pytanie: "No co ty, i co będziesz robił w domu? Przecież masz urlop." Te słowa dotarły do mnie dopiero teraz i zdziałały cud. Leżałem i słyszałem tylko to pytanie - "C O B Ę D Z I E S Z R O B I Ł W D O M U?" Minuty wydawały się wiecznością w poszukiwaniu odpowiedzi. I trudno w to uwierzyć ale zobaczyłem tę sytuację z całkiem innej strony. Przecież mogę pojechać sobie turystycznie bez jakiegoś tam ścigania. Oglądać napotkane widoki, cieszyć się z samej jazdy, jeżeli będę miał jeszcze siły. Przecież ja nic nie muszę, jak mawia inny kompan, jeśli już to mogę. A co mi tam, spróbuję pojechać do Zakopanego i zdecyduję - pomyślałem. Przecież nie będę marnował urlopu siedząc w domu! - nie ma mowy! Niesamowite jak bardzo psycha kieruje całą resztą złożonych części człowieka. Mocna głowa może zdziałać cuda i o tym wiedział mój przyjaciel. Dobrze mnie znał, wiedział jak bardzo jestem uparty i nakierował mnie tylko na właściwy tor rozumowania. Tylko albo aż!!! Gdy myślę o tym teraz pod koniec stycznia 2018r., dotarło do mnie po ponad 20 latach znajomości (Sic!), jak wartościowym musi być couch-em. Przez te lata nie doceniałem cię przyjacielu - bardzo ci za to dziękuję!!!

Co wydaje się niewiarygodne - cała zmiana nastawienia nastąpiła w kilka minut. Wybierałem się jeszcze ponad godzinę, ale ze świeżą głową. SMS-wo zakomunikowałem wszystkim nowinę.



Co najciekawsze - Arka Noego przyczepiła się do mnie z tymi słowami już na kilka dni przed startem i wkurzała przez całą drogę w najróżniejszych momentach. Odruchy wymiotne miałem nie tylko od samej coli. To wszystko było irracjonalne, a na pewno ten refren. O czym oni do cholery śpiewają? - cały czas muszę się sprężać, a oni w kółko to samo. Grało mi podczas pierwszego noclegu, gdy żołądek strajkował, na przystanku za Wetliną, przed Ropą i podczas samotnych nocy. Teraz przy śniadaniu nawet sobie go nuciłem, a do Zakopanego jechałem drąc się w niebo-głosy: "Mamy czas, mamy czas, czas nie goni nas!". Schronisko opuściłem z tymi słowami na ustach dopiero dziesięć minut przed jedenastą - po 13,5h odpoczynku.



Tak zakorkowanej stolicy Tatr jeszcze nie widziałem - na serpentynach przeciskałem się środkiem jezdni. Czasem ktoś dawał ku temu wyraz niezadowolenia, no bo on musiał czekać w samochodzie, a tu jakiś rowerzysta za nic miał ten cały korek. Po powrocie do zwykłego życia we wrześniu, gdy odkryłem, że nie wszystkie SMS-y trafiły na relację, opisałem na Facebook-u, że dowiozłem wodę z Terespola do Zawoi. Chyba nie do końca była to prawda, bo przypominam sobie, że myłem bidon w schronisku, a na pewno napełniałem go wodą na Krzeptówkach w Zakopanem. Pamiętam też, że w napotkanej cukierni naszła mnie ochota na kremówkę i kawę. Siedząc na zewnątrz i delektując się ciastkiem zakończyła się najcięższa dla mnie doba.


Doba 6 - ~131km (1650,4 km) - masakra


Jechało mi się dobrze, w ogóle jakoś bez zmęczenia. W Zubrzycy albo przed drogowcy łatali dziury i pamiętam, że grysik oblepiał mi opony. Kupiłem sobie dwie gruszki, wodę, jakiś napój i znów oganiałem się od natrętnych owadów. Nie mogłem uwierzyć, że po kremówce wypiłem cały bidon wody i nic mi nie jest - znaczy moje dolegliwości ustąpiły. Jak sobie teraz myślę, że doszły do tego gruszki i następny bidon został opróżniony przed Zawoją - musiało być już naprawdę dobrze. Miesiąc wcześniej wypatrzyłem w Zawoi potencjalną miejscówkę na obiad i zamówiłem tam talerz pierogów, w międzyczasie uzupełniając zapasy picia. Byłem uskrzydlony wizją możliwości nawadniania się - w końcu! Przed podjazdem na Krowiarki, nad Babią Górą wisiała burzowa chmura. Kot (Marzena Szymańska) pisała, że przeżyła gradobicie w tej okolicy. Z czystej ciekawości na przełęczy wykonałem manewr Krzyśka Wosia, zataczając pętlę w celu gmino-brania (zaliczgmine.pl). Podczas GMRDP dziwiłem się co on tam wyprawia? Wówczas obsługująca nas sprzedawczyni mówiła, że w tym miejscu nie ma styku gminnych granic i miała rację.

Przed Stryszawą zwinęli asfalt i podejrzewałem Wikiego, że od Piwnicznej robi mi psikusy, by mnie spowolnić. Siły wróciły i parłem do przodu ciągle w siodle.



PK18 - 25.08.2017 - 16:29 (Stryszawa - 1728,6 km)


W Sopotni Małej w przydrożnym sklepiku zażyczyłem sobie zrobienie kanapek z tego i tamtego wskazanego paluchem. Pani bez problemu zrealizowała zamówienie - miłe to było. Chyba coś jadłem, bo obserwowałem scenę młodzieży popisującej się przede mną na rowerach. Jeden z nich nagle zahamował przed drugim jadącym na zdezelowanej szosie i ten wbił się w tył kolegi. Ten pierwszy miał niezły ubaw, bo temu drugiemu spadł przy tym łańcuch. W nieartykułowanych wyzwiskach między sobą odjechali czym prędzej. Na zjeździe pojawił się jakiś kolarz jadący z przeciwnym kierunku. Chwilę później siedział mi na kole. Kibicujący Mateusz towarzyszył mi do samych płyt przy podjeździe w Szare. Nawet wyraził zdziwienie, że tak zasuwam, bo znał moje wcześniejsze problemy. Twierdził, że robił tę trasę czwarty raz tego dnia i nie pamiętał takiego zakorkowania na jakie trafiliśmy w Węgierskiej Górce. Większość musieliśmy przedostawać się chodnikiem. Namawiałem go po drodze na wzięcie udziału w podobnej imprezie, no może nie od razu tej. Radziłem mu też, co by nigdy nie zmieniał wcześniejszych przyzwyczajeń - patrz moja podsiodłówka. Płyty pokonałem z buta obawiając się szczelin pomiędzy nimi z GMRDP, a wcale ich nie było. Od tego czasu wszystko się wyrównało ale i tak pewnie nie dałbym rady. Na górze Bikeandfire (Sylwek Banasik) łatał koło. Kostki też nie zamierzałem przejeżdżać i znów dreptałem. Po drodze wypatrywałem już czegoś do jedzenia przed nocną jazdą. Przed Ochodzitą był jakiś lokal, ale stołujący się w nim klienci nie byli zachwyceni, więc padło na karczmę. W oczekiwaniu na zamówienie minął mnie Sylwek i przywitał ktoś z serwisu rowerowego z Wisły lub Ustronia. Twierdził, że komuś z naszych pomagał naprawić jakąś usterkę. Obok siedzieli motocykliści opowiadający sobie o problemach z jazdą pod wiatr. Myślałem, że dotyczy to tylko rowerzystów.


PK19 - 25.08.2017 - 21:00 (Istebna - 1793,4 km)


W Ustroniu zaliczyłem kawę na Orlenie. W Cieszynie zirytował mnie trąbiący na pustej drodze samochód. Ubierałem się na przystanku, gdy nagle dojechał Sylwek. Mijaliśmy się tej nocy kilkukrotnie. On i Włóczykij (Wojtek Łuszcz) dotarli na Głodówkę po mnie, ale wyjechali dużo wcześniej. Daniel trochę zmienił wariant przejazdu przez zatłoczone drogi Jastrzębia-Zdroju i Raciborza - chwała mu za to! Poprowadził 3 km przejazd przez Czechy, co praktycznie było niezauważalne, szczególnie nocą. W Roszkowie znalazłem przy drodze niewygodny przystanek i zdrzemnąłem się chwilę. Trasę oblegały TIR-y i hałas przez nie robiony nie dał szansy na odpoczynek - normalnie horror. Po ponad 2-godzinnej męczarni uciekłem stamtąd odkrywając na następnej wiacie śpiącego Włóczykija.


PK20 - 26.08.2017 - 05:56 (Kietrz - 1904 km)


W Kietrzu kupiłem, świeże jagodzianki i zrobiłem ok. 20 minutową przerwę. Dalej nie mogłem się obudzić i w połowie drogi między Nową Cerekwią a Suchą Psiną oparłem rower o belę słomy na ściernisku, chowając się przed wścibskimi. Owinąłem się w folię NRC i walnąłem się bezpośrednio na nim - takie miejsca są dosyć ciepłe. Spałem ok. 1,5 godziny. W Głubczycach zakupy i kawa z hot-dogiem na wyjeździe - lokale były jeszcze zamknięte. Zanim się oporządziłem, dotarli Łuszcz z Banasikiem. Trochę czasu spędziliśmy tam w trójkę wymieniając doświadczenia. Sylwek siedział mocno zmęczony opierając się o budynek. Ruszyłem pierwszy docierając do Głuchołaz, zanim zakończyła się następna doba.


PK21 - 26.08.2017 12:09 (Głuchołazy - 1972 km)
Doba 7 - ~322km (1972 km)


W miejscowości Biskupów zrobiłem przerwę. Usiadłem sobie na ławce i obserwując otoczenie, łyżką z niezbędnika wsunąłem całkowicie rozpuszczoną czekoladę. Kilka dni wcześniej w relacji Zuzy (Zuzanna Przybylska) wypatrzyłem tę słodkość i dopiero w Głuchołazach wpadłem na jej zakup. Nic się tu nie działo przez cały kwadrans - totalna stagnacja, ale było fajnie.
Za Otmuchowem na pierwszej napotkanej jadłodajni przy 46-ce zamówiłem obiad, podładowując przez 3 kwadranse telefon ze śladem. W tym czasie przeszedł mnie Wojtek - nie zauważył mnie kiedy próbowałem zrobić mu zdjęcie. Do Złotego Stoku jechaliśmy pod wiatr i ciężko mi się do niego wjeżdżało. Szybkie zakupy i przy pakowaniu - znów Wojtek - właśnie skręcał w kierunku PK.


Okolice Gierałcic


PK22 - 26.08.2017 - 16:22 (Złoty Stok - 2024,6 km)


Podjeżdżając w stronę Lądka-Zdrój dogoniłem go i wyprzedziłem. W Stroniu Śląskim zaraz przy PK była jadłodajnia. Gdy zobaczyła mnie właścicielka od razu wiedziała, że chcę pomidorową i naleśniki. Zamówiłem też kawę, którą dostałem od niej gratis. Za moment pojawił się Wojtek i siedzieliśmy razem, gdy odwiedziła nas para na tandemie ojciec z córką. Tu zastała nas wiadomość o mecie Remka (Remek Siudziński - Ultrakolarz). Niezły rozstrzał zawodników - ponad 1500km. Ostatnim jadącym był wtedy Kazimierz Kruczek - na Głodówce. To jakiś kosmos! Kosma Szafraniak (Kosola) w kategorii Total-Extreme - był chwilę później na mecie.


Lądek-Zdrój


PK 23 - 26.08.2017 17:49 (Stronie Śląskie - 2049,2 km)


Siedziałem tam ponad godzinę. Włóczykij mimo gadulstwa z kibicami zebrał się wcześniej w poszukiwaniu sklepu. Moment później widziałem go w towarzystwie Sylwka i przypadkowych kibiców pod marketem. Wszystko co było mi potrzebne na noc miałem na plecach, więc uciekłem osiągając Puchaczówkę o 19:55. Światło dnia powoli się kończyło i wizja zjazdu zatrzymała mnie przy kapliczce na obserwacji odległych pasm górskich.


widok z Puchaczówki


Nie wiedziałem, że na zjeździe zwinęli asfalt. Wkurzające, gdy nagle odkrywasz, że możesz zrobić sobie krzywdę. W całkowitych ciemnościach skorzystałem z ostatniej możliwości odwiedzenia przybytku na stacji paliw - ok. 400m przed PK. Ostatnie ciastko z kawą i powolny wjazd na Gniewoszów.


PK24 - 26.08.2017 - 21:31 (Międzylesie - 2080,2 km)


Za Wilkanowem na wypłaszczeniu co jakiś czas obserwowałem wyładowania atmosferyczne, ale nie wyglądało jakby miało padać. Niebo było rozgwieżdżone, co trochę mnie dziwiło. Właśnie kręciłem przez agrafki, gdy zadzwonił Achom. Był w Świeradowie-Zdrój i zastanawiał się czy uniknie deszczowej kąpieli. Twierdził, że błyska się u niego co chwilę. Zastanawiałem, się czy te obserwacje przed PK miały coś wspólnego. Niby tamten kierunek, ale to kawał drogi - ok 200km. Im wyżej byłem tym częściej niebo się rozświetlało. Wyglądało to trochę jak fajerwerki w Nowy Rok, choć nie tak bardzo spektakularne. Na przełęczy pod Jedlnikiem, za pomnikiem upamiętniającym 320-lecie odsieczy Wiedeńskiej, odkryłem kilku widzów tego zjawiska. Planowałem tam chwilową drzemkę, ale miejscówka była spalona. Podziwiałem chwilę to, co się wokół działo, gdy na tym pięknym nieboskłonie wystąpiło zjawisko, jakiego jeszcze w życiu nie widziałem. Nagle błysnęło sobie nad nami tak, jak czasem przepala się wolframowy żarnik w starych żarówkach. Zrobiło na mnie to niezłe wrażenie, bo pół nieba tak strzeliło i wówczas przestało mi się to podobać. Słychać było pisk, krzyk i zatrzaskiwane drzwi samochodów. Zdałem sobie sprawę, że dzieje się tu coś dziwnego i trzeba wiać. Chwilę po tym jak zacząłem uciekać wyprzedzili mnie w popłochu obserwatorzy nocnych atrakcji. A przystanku i wiaty nie było jeszcze z godzinę. Gwiazdy nagle zniknęły i było słychać coraz większe pomruki nadchodzącej burzy. Jechałem co sił w nogach w stronę Zieleńca, pewny że zaraz zmoczy mnie ulewa. Jadę i jadę, szukam tych wiat, patrzę jakaś szopa przy budynku, ale cała dziurawa, a w oknach obok łypią oczyska. Kurcze to niemożliwe, by tyle czasu nie było żadnego przystanku. Próbuję sobie przypomnieć zeszłoroczne zdobywanie części Korony Polski i pamiętam, że przed Zieleńcem był jakiś biwak. Co z tego, jak nie mam ze sobą namiotu. Nagle jest, blaszany domek, a w środku siedzi Wiki.
- Mogę się tu z tobą rozłożyć? - patrzę na kawałek wolnej ławki, choć wydaje się trochę krótkawa.
- "Pewnie, myślałem że nie zdążę przed tym deszczem."
- Miałem niezłego stracha czy zdążę się wywinąć.


Źródło: Google maps


Na krótszych bokach wiaty były dwie ławki po jednej z każdej strony. W środku pomiędzy nimi zmieściły się bezproblemowo rowery. Mam 160cm wzrostu i zastanawiałem się, jak na tym czymś się wyśpię. Krzysiek jest sporo ode mnie wyższy i położył się zmęczony na boku. Na kierownicy jego wehikułu wisiała zapalona czołówka świecąca mu prosto w twarz. Zapytałem go czy mu to nie przeszkadza po czym jak ktoś nagle wyrwany ze snu zaczaił o co chodzi i ją zgasił. Od razu założyłem na siebie puchówkę, spodnie i wlazłem w butach do płachty biwakowej kładąc się na plecach. Nogi wystawały za krawędź, ale nie było źle. Zanim odpłynąłem chlusnęło wodą. Śniło mi się, że chwilę później stał przed naszą miejscówką jakiś mokry rowerzysta z horroru - rozświetlony błyskawicą.

Obudziłem się zastając Wikiego przegryzającego śniadanie. Szybko opuściłem swój kokon odkrywając niedaleko stado kilkudziesięciu sztuk Danieli w podnoszących się mgłach. Wiki nie był tym wcale zachwycony, a przynajmniej chyba nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Wyjrzał za ścianę wiaty i nic. Wyjechał kilka minut wcześniej ode mnie. Spędziłem tu prawie 7 godzin i mimo niewygód pierwszy raz na tej imprezie dobrze się wyspałem. Kawałek dalej spotkałem Włóczykija, zmoczonego do suchej nitki - włącznie ze śpiworem w kuferku. Odśpiewałem mu pieśń, z którą wydzierałem się zawsze, gdy tylko go spotykałem:
"Włóczykije, włóczykije jak się wam na świecie żyje?"

W Zieleńcu Wiki zwinął znów asfalt i zaczęło to mnie śmieszyć, dopóki nie okazało się, że zjazd jest fatalnie sfrezowany. W nocy mógł się tu ktoś zabić! Bardzo nie lubię ruchliwej trasy nr 8 do Kudowy-Zdrój. TIR-y zmierzają do Czech i z powrotem jeden za drugim - prawdziwy horror. Pamiętam jak podczas GMRDP jeden jechał mi na ogonie przy prędkości 60km/h i modliłem się, bym tylko nie zaliczył przed nim wywrotki. Na PK Wiki wysyłał SMS.


PK25 - 27.08.2017 - 7:55 (Kudowa-Zdrój - 2136,8 km)


Od Głodówki apetyt miałem jak wilk a teraz potrzebę ciepłego jedzenia. Wiki nie miał za bardzo ochoty. Do towarzystwa pojawił się Wojtek i razem zjedliśmy "śniadanie". Opowiadał, co go wczoraj spotkało i nabijał ze mnie, że jak zjawa podniosłem się na moment, gdy dotarł pod naszą wiatę i zaraz padłem jak kawka.

Od pewnego czasu z żalem odkrywam, że mój syn zaczyna żyć własnym życiem. W ogóle mnie nie wspierał.



"Całe wychowanie psu w d..."
Łuszcz tłumaczył małżonce, że ich dzieci są już dorosłe i nie ma co się o któreś martwić.
Hm, chyba nie tylko ja mam problemy - pomyślałem.

Wyjechaliśmy po godzinie i trzymaliśmy się dosyć blisko razem. Wojtek znowu gadał przez telefon, podobnie jak przed Lądkiem-Zdrój. W Karłowie zrobiliśmy sobie nawzajem zdjęcia.


Wojciech Łuszcz - Włóczykij


fot. Wojciech Łuszcz


Był dużo szybszy ode mnie na zjeździe do Radkowa. Gdzieś na podjeździe przed Tłumaczowem przystanąłem, by zrobić fotę i obfotografowałem towarzysza.

- "Ty jedziesz w maratonie czy w fotografa się bawisz?" - zawołał.

Pamiętam jak podjeżdżając z Wąskim na GMRDP na przełęcz Kowarską, Łuszcz jechał w podobny sposób. Do dziś mi wypomina - i nabija ze mnie - że wówczas zapytałem go, dlaczego tak podskakuje na pedałach? Jechał na twardym napędzie i nie miał innej możliwości.



We Włodowicach jakaś para mnie obfotografowała i wskazała sklep, o który pytałem. Traf chciał, że spotkaliśmy się tu całą trójką i chwilę pogadaliśmy z kibicami. Wiki ruszył pierwszy na dziurawy odcinek przez Sokolicę. Dogoniłem go i wyprzedziłem, wspominając przystanek, na którym doszedł mnie Wąski podczas górskiego odcinka. Wówczas jechaliśmy razem prawie do końca. Doba jazdy upłynęła w miejscowości Świerki.


Doba 8 - ~211 km (Świerki - 2183 km)


fot. Elżbieta Szymańska


PK26 - 27.08.2017 - 12:30 (Głuszyca - 2190,9 km)


W Głuszycy nie zatrzymywałem się. Rok wcześniej mieszkałem z synem w Kowalowej w Gościńcu Eden i postanowiłem zjeść tam obiad. Gdybym wtedy tam nie był, nie wiedziałbym o tym miejscu. Jest zupełnie niewidoczne, a banery przy drodze na mnie nie działają - po prostu nie zauważam ich. Na deser była pyszna karpatka - w końcu na urlopie po górach jeździłem. Najlepsze, że spotkałem tu rok wcześniej znajomych Krzyśka Wiktorowskiego - i jak tu nie mówić, że świat jest mały?


PK27 - 27.08.2017 - 15:21 (Lubawka - 2227,3 km)


Do Sobieszowa, jechałem praktycznie bez przerwy. Stanąłem na chwilę na przełęczy Kowarskiej. Wiatr nie sprzyjał i ciężko było utrzymać 20km/h. Przejeżdżając obok pizzerii zamówiłem makaron i poprosiłem o napełnienie bidonu. Tak szybkiego zamówienia nigdzie wcześniej nie dostałem. Ledwo skorzystałem z toalety i już danie było na stole. Chwilę później podjeżdżałem zakręt śmierci, w siodle jak przy GMRDP, choć tym razem z oporem. Na górze widok na Śnieżkę i szybkie ubieranie. Tym razem bardzo mi się dłużył dojazd do Świeradowa-Zdroju. Przed PK był Orlen, ale nie miałem ochoty na takie jedzenie.


PK28 - 27.08.2017 - 19:48 (Świeradów-Zdrój - 2299,5 km)


Stałem na PK i sprawdzałem na telefonie gdzie jechać dalej. Podszedł jakiś lokalny mamrot, w wiadomym celu i na siłę chciał mi szukać noclegu:

- "Co turyyysta? Nocleg potrzebny?"
- Nie, dzięki tylko sprawdzam kierunek jazdy
- "Może pomogę, podprowadzę, gdzie pan jedziesz?"
- Nad morze panie. Daj pan spokój.
- "Ha dowcipniś się znalazł. Nad morze jedzie. Trzeba było powiedzieć że nie chcesz pan pomocy. Człowiek chce pomóc, a taki se jaja z niego robi."
- Panie naprawdę jadę nad morze w takim maratonie dokoła Polski.
- "A idź pan w cholerę"


Wsiadłem i jak najszybciej odjechałem niestety podjeżdżając ulicą Sienkiewicza. Już ją kiedyś wjeżdżałem z sakwami z napędem 1:1 i ciężko było. W końcu nie dałem rady i odkryłem, że nie tędy droga. Jakiś letni kuracjusz na widok mego pojazdu zawołał do partnerki - "A to co za dziwadło - widziałaś?" Na podsiodłówkę w czasie deszczu naciągałem worek - taki na śmieci - w celu małej ochrony przeciwdeszczowej. Sprawdzało się wyśmienicie. Nie chciało mi się go ściągać za każdym razem i sporo tak przejechałem. Mogło to rzeczywiście wyglądać nietypowo, tym bardziej, że trochę szeleściło. Energia stracona tutaj przydałaby się na ostatnim podjeździe - zmusił mnie do prowadzenia. Na rogu w Pobiednej był sklep. Wchodząc tam od razu zapytałem, czy nie dało by się wypić kawy? Początkowo była odmowa, ale po zaspokojeniu ciekawości dostałem ją gratis. Następnego dnia nagrałem sobie to spotkanie na dyktafonie - znaczy jednej z funkcji telefonu. Kupiłem dwa banany, colę, dżem i coś tam jeszcze. Miło się przy tym rozmawiało. Połowę słoika dżemu zjadłem z bułką na przystanku przy wyjeździe z Leśnej w Smolniku. Przed Włosieniem znalazłem murowany przystanek, na którym przekimałem. Początkowo chciałem tylko chwilę odpocząć i zawinąłem się w NRC. Zatrzymał się przejeżdżający samochód:

- "Halo co tu się dzieje?"
- Wszystko ok. Jadę w maratonie i chcę chwilę odpocząć
- "Może przywieźć panu coś ciepłego, herbatę czy coś?"
- Dzięki, nie trzeba.

Musiałem chwilę przysnąć bo obudziłem się dygocząc z zimna. Szybko się ubrałem i wlazłem do płachty. Rano odwiedził mnie Wiki, gdy szykowałem się do śniadania.

- "Przy rzece to zimno się śpi" - oznajmił.
- Rzeczywiście noc była chłodna. Spędziłem tu 7 godzin.


Źródło: Google maps


Pojechał i dopiero przed Zgorzelcem wyprzedziłem go, gdy grzebał w swojej sakwie. Chyba mnie nawet nie zauważył. W mieście nieświadomie chciałem przekroczyć granicę ale szybko się zorientowałem, że już tu kiedyś jechałem samochodem i coś jest nie tak. Zdjęcia na niemiecką stronę i ucieczka.


Niemcy


PK29 - 28.08.2017 - 06:36 (Zgorzelec - 2345,6 km)


Nie pamiętam kiedy, ale Wiki powiedział - "wyścig wciąż trwa", i że dalej pracuje na wynik, że chce objechać choćby mnie. "A ty nie chcesz?" - zapytał. No i chciałem. Powiedziałem mu, że tym razem będę walczył z nim do końca i nie odpuszczę. Do tej pory na poprzednich maratonach GMRDP i MPP był szybszy nie tylko ode mnie, ale od sporej części mocniejszych zawodników. Do tego na tym swoim trekkingu, co rozbudzało wyobraźnię innych. Słyszałem od kogoś, że gdyby dać mu dobrą szosę to by dopiero się działo. Tak, starałem mu się uciec, ale wcale nie było łatwo.

Cały teren przyrzeczny był zaśmiecony i wszędzie leżało sporo okruchów tłuczonego szkła. Po drodze nie znalazłem żadnego sklepu i pojechałem dalej. Wkurzałem się na gorszy sort asfaltu. Zaczyna się - pomyślałem. Do Ruszowa jeszcze jakoś było i na PK zjadłem ostatniego banana.


PK30 - 28.08.2017 - 08:13 (Ruszów - 2379,8 km)


Byłem głodny i spragniony kawy. W Gozdnicy jest stacja, więc zadowolony podjechałem i doznałem szoku - prawie nic tam nie było. Dzień wcześniej odbywały się dożynki i mieszkańcy wymietli większość towaru. Kupiłem i zjadłem jakieś ciastka, chwilę pogadałem, zrobiłem co trzeba i dawaj dalej. Po drodze pojawiły się pierwsze bruki, po których TIR-y jeździły jak po asfalcie. Dalej to samo - trzęsawka. W Lipnej otwarty sklep i sporo starszyzny przy piwie.
Szybkie zakupy i zadaję sklepikarce pytanie:

- Kiedy wam zrobią te drogi?
- "Panie, przecież te drogi są jeszcze za Hitlera, oni nigdy ich tu nie zrobią"


Próbowałem jechać poboczem wkurzając się, gdy dotarłem do ułożonego roku wykonania tej drogi. Kiedyś - gdy jechałem tu turystycznie - ktoś powiedział mi, że tego typu drogi są wieczne, nie wymagające częstej naprawy. Nie zdążyłem zrobić foty, kiedy dojrzałem zbliżającego się Krzyśka. Jechał niewzruszony tym swoim czołgiem, jak po stole.


Wiki tuż,tuż


Nie miałem z nim szans na tej nawierzchni i mijaliśmy się tego dnia wielokrotnie. Domykając turystycznie Polskę za Przewozem i Potokiem (jechałem w przeciwną stronę) obok drogi nr 350, którą właśnie pokonywałem płynęła szeroka woda. Teraz jadąc rozglądałem się, a tu nic tylko zielone łąki. Gdzie ta rzeka? - myślałem sobie. Nysa Łużycka rozdziela Niemcy i Polskę w tym miejscu, zanim nie zasili Odry. Koryto rzeki w tych okolicach w najbliższym położeniu od drogi oddalone jest o ok. 250m. Dlatego nie mogłem jej zobaczyć.

04.06.2013r. kilka minut przed godziną 15-tą, gdy tędy jechałem - chwilę po zrobieniu poniższego zdjęcia i kilkaset metrów dalej - woda wdarła się na drogę. Byłem wpięty w SPD, gdy górna rura ramy zniknęła pod wodą. Nigdy nie przypuszczałem, że tak szybko to się dzieje. Opisuję te przygody, więc nic mi się nie stało. Wydostałem się i dojechałem do Potoku, odciętego i przygotowanego na ewakuację. Wojsko brało czynny udział w pomocy. Kilka godzin przedzierałem się do Przewozu przez okoliczne lasy po lewej przy jednostce wojskowej. Zgorzelec musiałem ominąć.
Poszukajcie w Internecie zdjęć zalanego miasta z tego okresu.



Drzewa po prawej wyznaczają granicę koryta. Gdy robiłem to zdjęcie nie zdawałem sobie sprawy z zagrożenia. Znalazłem się w tym miejscu przypadkowo, chociaż wcześniej droga była już zamknięta. Napotkani ludzie, prawdopodobnie sprawdzający dokąd sięga już woda wprowadzili mnie w błąd, który mógł kosztować mnie życie. Czasem chyba warto się stosować do oznaczeń - szczególnie zakazów. Gdyby pod znakiem zakazu wjazdu lub na nim był opis zagrożenie powodziowe - na pewno bym go nie zignorował. Może się mylę, ale wydaje mi się, że każdy długodystansowy rowerzysta ma w swoim dorobku przejazdy przez drogi zamknięte dla ruchu kołowego. Mnie często się zdarza, że droga jest w remoncie, ale da się jakąś jej częścią jechać nawet jeśli trzeba pewne miejsca minąć polem.

Takie miałem reminiscencje, gdy gonił mnie Wiki. Kilka kilometrów dalej na zielonym parkingu zrobiłem sobie śniadanie i nagrałem notatkę głosową w 3 częściach - tylko w tym jednym miejscu. Krzychu nie próżnował i na następnym PK był szybszy.





PK31 - 28.08.2017 - 11:38 (Nowe Czaple - 2419,5 km)
Doba 9 - ~252 km (2435 km) - mój dotychczasowy rekord 514km w 24h - zostało 707km - nie mam szans.


Na kostce brukowej nie miałem z nim szans, ale na gładkich nawierzchniach było odwrotnie. Przed Trzebielą minęliśmy się. W parku Krajobrazowym Łuk Mużakowa nawierzchnia nie jest najlepsza i byłem przekonany, że mnie dojdzie. W Brodach jednak byłem szybciej. Gdy przed laty tędy przejeżdżałem lał deszcz. W pałacu Brühla zmoczony zapytałem o możliwość zjedzenia ciepłego posiłku. Obsługująca nieprzychylnie łypnęła na mnie ślepiem i oschle odrzekła: "zamknięte!". Dziś pogoda była piękna, miejscówka znana, więc dlaczego nie? Zamówiłem obiad i kawę - najlepszą jaką piłem podczas całego maratonu - w oczekiwaniu zaglądając w różne zakamarki. Wiki znów przeszedł. Co ciekawe nawet tutaj obsługa z za wschodniej granicy.



PK32 - 28.08.2017 -13:15 (Pałac Brody - 2452,3 km)




Przed Gubinem jadąc dosyć szybko, jeśli można tak powiedzieć przy tym zmęczeniu - minąłem Krzyśka pozdrawiając go. Krzyknął za mną "A ty gdzieś był?". Na obiedzie! Zagalopowałem się w mieście i trochę trzeba było wracać. Minąłem jakiś market i w dziwnej piekarnio-cukierni z mięsnym w jednym kupiłem paczkę ciastek, bułki i wędlinę do nich. Długo czekałem i zdążyłem wypić przy tym kawę. Przy zjeździe na prom Połęcko jest stacja paliw i dwie kawy upomniały się o toaletę. Wiki właśnie skręcał, gdy do niej dojeżdżałem. Skoro i tak muszę tu wejść to jak nie wypić trzeciej? Dodatkowo wybrałem chyba najdroższego batonika w życiu. Trasa za Jamirowicami jest naprawdę ciekawa (fifty-fifty). Połowa drogi jest wyłożona dziurawym asfaltem, a druga szutrem czy czymś podobnym.
Mieszkańcy domagają się zrobienia drogi, ale jak powiedziała pani w Lipnej - "Oni o nas zapomnieli".
W sumie tego dnia jechaliśmy po każdej możliwej nawierzchni. Poza gładkim asfaltem był rozpadający i dziurawy. Była kostka brukowa, szuter i piach, a na koniec kocie łby.



Gdy dotarłem nad Odrę rower Krzyśka właśnie był serwisowany przez Tomka Ignasiaka - jedynego dopuszczonego przez organizatora serwisanta-wolontariusza dla wszystkich. Jeśli się tu znalazłeś z jakimś problemem, mogłeś kupić części, a usługę miałeś gratis. Bardzo szybko mój rower znalazł się na stojaku i Tomek w błyskawicznym tempie wyczyścił i naoliwił łańcuch. Jeśli uważnie studiowałeś listę zabranych rzeczy, zauważyłeś że miałem ze sobą olej. Smarowałem napęd w kilku miejscach po drodze. Na pewno przed Przemyślem, za Wetliną i na Głodówce - więcej nie pamiętam. Przy okazji można było podładować telefon i wypić ciepłą herbatę. Niesamowite, że są tacy ludzie. Stał tam i czekał po pracy na zawodników, by chwilę z nimi porozmawiać i udzielić wsparcia.


fot. Tomasz Ignasiak


Po przedostaniu się promem na drugi brzeg napęd trochę dziwnie się zachowywał. Przez moment myślałem o użyciu własnego smarowidła, ale po 20km oliwka rozprowadziła się po ogniwach i było ok. Tutaj chyba ostatni raz widziałem Krzyśka, zanim uciekłem mu na dobre.



PK33 - 28.08.2017 - 18:01 (Cybinka - 2516 km)


Droga nr 29 w kierunku Słubic pokrywa się z przejściem granicznym w Świecku i jak się można domyślić TIR-y na niej królują. To był szybki odcinek ucieczki z tej trasy. W McDonaldzie szybka tortilla i dalej do Kostrzyna nad Odrą, gdzie zastała mnie noc. Zamówienie następnej porcji i kawy w "restauracji" z pod tego samego szyldu tym razem trwało bardzo długo. Zastanawiałem się czy Wiki mnie nie dojdzie. Jego taktyka jest prosta - przeć do przodu i nie zatrzymywać się zbyt często.



PK34 - 28.08.2017 - 21:40 (Sarbinowo - 2581,1 km)



Za Sarbinowem zaczął mnie morzyć sen i dopiero wtedy wpadłem na pomysł włączenia radia. Jechałem w słuchawkach większość czasu. W zasadzie po to, aby nie trzeba było się zatrzymywać, gdy ktoś dzwonił. Do tej pory tylko z własnymi myślami. To był strzał w dziesiątkę. Po prostu podskakiwałem na rowerze w rytm muzyki. Grała P!nk ze swoim przebojem - "What About Us", grali Disciples - "On My Mind", Sigala, Ella Eyre - "Came Here for Love", Ofenbach vs. Nick Waterhouse - "Katchi" i sporo innych przebojów lata. To była jakaś niemiecka stacja i czasem coś "szwargotali" po swojemu, ale w większości grała muza.
Przy "What About Us" - Pink, myślałem o tym co było kiedyś i co spieprzyłem w życiu. Ella Eyre przypominała mi "Waiting All Night" Rudimental z jej udziałem. To ten wideoklip, w którym Kurt Yaeger wraca do jazdy na BMX po wypadku - choć ten wydarzył się inaczej.

Muzyka po tylu dniach ciszy uskrzydlała mnie. Jechałem jak w lekkim transie do przodu. Myślałem o miłości, samotności, prawie dorosłym synu, rodzinie i znajomych, kadrach z życia ale w większości, co wydaje się niemożliwe - o niczym. Ciemność nocy chłonęła moje tańce na rowerze. W dzień wyglądałoby to komicznie. Więcej wyginałem się stojąc na pedałach niż siedząc w siodełku. Cedyński Park Krajobrazowy prze-skakałem w ten sposób.


PK35 - 29.08.2017 - 00:22 (Osinów Dolny - 2633 km)


Przed pierwszą w nocy dojechałem do Cedyni. Przy parkingu stała zadaszona wiata ze stolikiem i szerokimi ławkami. Zdrzemnąłem się na jednej z nich w płachcie - spędziłem tam ok. 3,5h. Radio przygrywało mi do osiągnięcia 31-ki. Na przystanku bez ławki jadłem bułkę walcząc z brakiem snu - ok. 20-25minut . Sporo kręciło się samochodów - zapewne dojazdy do pracy. Przed Widuchową na pierwszej stacji chciałem zjeść hot-doga, ale dopiero otwierali i nie mieli jeszcze bułek. Kawa nic nie pomogła. Nie mogę sobie przypomnieć gdzie dokładnie, ale gdzieś w tych terenach promienie słońca ogrzewały me zmęczone ciało. Podjeżdżałem pod jakąś hopkę, gdy mój cień znalazł się dokładnie obok i daję słowo, pomachałem mu na przywitanie z uśmiechem na gębie. Do Gryfina przystawałem co jakiś czas walcząc z Morfeuszem. Najgorszy zawsze jest ranek, gdy już myślisz, że przebrnąłeś noc. Nadchodzi światełko i ciepełko dnia. To błogie rozluźnienie nocnego spięcia i wytężonej uwagi odcina ci energię i zasypiasz w trymiga. Od jakiegoś czasu podładowywałem telefon ze śladem z power-banku, ale muza wykończyła też drugi. W Gryfinie na Orlenie coś jadłem przy największej objętościowo kawie i podładowałem go trochę. Od Gryfina na długim odcinku zwinęli asfalt i w wielu miejscach szykowali się do dalszego zwijania. W Szczecinie przypadkowy rowerzysta ścigał się ze mną gdy jechałem w kierunku PK.


PK36 - 29.08.2017 - 08:32 (Szczecin Zdroje - 2713,8 km)


Pamiętam, że w relacji pozdrawiałem Memorka siedząc na ławce przy PK. Kupiłem chyba dwa napoje z literą "T" w nazwie i mądrościami życiowymi pod kapslem oraz słodkie drożdżówki. Jeden komplet zniknął kilka metrów dalej przy krawężniku pod jakimś blokiem mieszkalnym. W nocy nieświadomie przeszedłem Jarka Krydzińskiego, który teraz mnie gonił. Informacje pochodziły od szwagra Wojtka. Dalsza droga to męczarnia. Po przejeździe przez Goleniowski Park Przemysłowy stałem kilka razy. Pamiętam jak na jednym z tych postojów, ubrany jeszcze na cebulę ujrzałem dwie młode panienki w bluzkach na ramiączkach i krótkich spodenkach. Jechały na rowerach! Znów myślałem o starzeniu się. Jarek mnie doszedł przed Stępnicą - kilka minut przed południem. Siedziałem w cieniu na trawie z butelką kupionego wcześniej napoju w ręku. Mądrość życiowa pod kapslem rozwaliła mnie na całego.



Jarek radził bym się gdzieś walnął na chwilę tylko nie za bardzo wiedziałem gdzie. Słychać było wodne ptaki i ubzdurałem sobie, że dojechałem nad morze. Chciałem koniecznie zobaczyć wodę przed upływem limitu czasu. Dojechałem do Stępniczki - koniec maratonu.



Doba 10 - ~325km (Stępniczka - 2760 km)
- koniec maratonu. Brakło 382km - wydaje się rzut beretem a przyjdzie mi jeszcze jechać ponad 29h.


Nie wiem dlaczego, ale do Wolina jechało się przyzwoicie. Pamiętam, że na miejscu wyprzedził mnie chłopak na składaku z wyższością i pogardą wymalowaną na twarzy. Tam znalazłem otwartą jadłodajnię. Zjadłem talerz pierogów i przy kawie odleciałem na półtorej godziny. Ekspedientki nie miały nic przeciwko, gdy kimałem nad stolikiem. Nawet po obudzeniu zachęcały mnie do położenia się na kanapie, którą zajmowałem. Zjadłem coś jeszcze - chyba jakąś zupę. Niezabezpieczony rower stał przy wejściu oparty o ścianę. Po powrocie pytano mnie wiele razy jak go chroniłem. Miałem krótką, cienką linkę ale zapomniałem jej użyć choćby jeden raz. Tu mniej więcej ogarnąłem wiadomości i relację. Siostra donosiła, że Wigor ledwo zdążył, że Marceli niewiele się spóźnił i najważniejsze, że cały ogon kręci dalej. Teraz pozostało tylko dojechać do mety i nie dać się objechać innym.



PK37 - 29.08.2017 - 15:54 (Międzyzdroje - 2802,2 km) - Pozdrowienia z nad morza :D


Dziwnów


W Międzyzdrojach kupiłem kilka bananów na straganie przy punkcie i dalej do przodu. Odzyskałem siły. W Dziwnowie chciałem coś jeszcze zjeść i już zamawiałem, gdy wkurzyła mnie czymś ekspedientka. Odwróciłem się na pięcie i tyle mnie widziała. Nie, to nie! Zjadłem chyba gofra z kawą w innym lokalu. Nie pamiętam czy przed Dziwnowem czy później znów zwinęli asfalt i był ruch wahadłowy. Chyba raz czekałem, ale później przez większość tych przejazdów waliłem do przodu jeśli nic nie jechało z naprzeciwka. A gdy jechało uciekałem na boki. Ktoś z czekających raz się odezwał, ale dalej chyba zaczaił, że lepiej na tym wyszedł, bo za mną musiałby się wlec z moją prędkością. W Trzebiatowie odwiedziłem biedrę po baterie do lampek i prowiant. Chyba dawali coś za darmo - kolejki jak za komuny. Pomyliłem drogę jadąc obwodnicą i musiałem się wracać. Przed Kołobrzegiem rozmawiałem z Achomem, z którym próbowałem się komunikować SMS-owo, ale pewnie po dotarciu na metę urwał mu się film. Chciałem, żeby na mnie zaczekał i żebyśmy razem pojechali do domu - moje graty były w samochodzie Kazzza, którym Irek miał wrócić. Podciął mi skrzydła wiadomością, że jedzie. Plecak na szczęście zostawił. Pamiętam, jak powiedział "Kurde to masz jeszcze kawał drogi". Nie wiem dlaczego wydawało mi się, że przesadza i będę na miejscu przed końcem 11-tej doby. Wjazd do Kołobrzegu dłużył się niemiłosiernie. Do tego kierowcy byli wkurzeni moją obecnością i dawali ku temu niezadowolenie. Klaksony wyły co trochę i zaczęło mnie to irytować.


PK38 - 29.08.2017 - 21:01 (Kołobrzeg - 2894,6 km)


Zaraz przy PK była jakaś pizzeria i skorzystałem. Na zewnątrz przy otwartych drzwiach pijana młodzież zdawała się królować na chodniku. Właścicielka naopowiadała mi takich rzeczy, że oczy miałem jak pięć złotych. Szykowałem się na całonocną jazdę, a po wyjeździe i dotarciu do Bagicza padłem na ławce w wiacie o 22:30.



Śniło mi się, że zatrzymał się przy mnie samochód, ale wydaje się to niemożliwe w tym miejscu. Trasa Kołobrzeg - Koszalin jest wąska, ruchliwa i bez poboczy. Wyjechałem o 3-ej, zakładając na uszy słuchawki. Ledwo ruszyłem a radio zagrało utwór Zbigniew Wodecki & Mitch Mitch - "Rzuć to wszystko co złe".

Zanim przejdziesz dalej znajdź i puść sobie w tle. O to tekst piosenki z www.tekstowo.pl (w nawiasach moje odczucia):



Rzuć to wszystko, wszystko co złe
Co gnębi cię
Zostaw troski za sobą gdzieś
I ze mną pędź, (a co ja niby robię?)
Właśnie ze mną! (tak z tobą kochana szoso)

Ty ze mną obok, ja z tobą
Niech szampan strzeli nam na drogę
Zwyczajne w nadzwyczajne znów odmieńmy dni

Słuchaj proszę (tak?)
Niech inni w grudniu, my w kwietniu (niech będzie ten sierpień)
Niech inni w deszczu, lecz my słoneczni (niech inni w tym deszczu)
I w kolorowe zmieńmy te bezbarwne sny

Uwierz nagle w różowy czas
Przecież mnie masz (no jadę przecież)
Rzuć to wszystko, zostaw co złe (rzuciłem parę dni temu)
Lepiej już mnie, mnie pokochaj (gdybym nie kochał nie byłoby tu mnie)
Niech inni w grudniu, my w kwietniu (niech zostanie ten sierpień)
Niech inni w deszczu, lecz my słoneczni (niech inni w tym deszczu)
I w kolorowe zmieńmy te bezbarwne sny (przydałoby się)

Słuchaj proszę, (słucham, słucham)
Co było przeszło, nie wróci (kto wie?)
Wczorajszy smutek niech już nie smuci (już nie)
Wiec zostaw, zostaw wszystko
I zatrzymaj mnie! (o nieee! jeszcze nieee!)



Miałem wrażenie, że oglądam film ze świetną muzyką w tle - i biorę w nim udział. Odpowiedzi w nawiasach - mniej, więcej tego typu - nasuwały mi się po każdym wersie tej piosenki. Czułem się tak, jakby coś się kończyło. Zadziwiające jak ta scena zgrała się w czasie. Sekundy później lub wcześniej zmieniłyby cały przekaz. Ta piosenka grała mi w głowie jeszcze długo po powrocie do domu.


Chciało się żyć i jechało tak dobrze, że zagalopowałem się wjeżdżając do Mścic. To był jedyny raz, gdy nie wróciłem, a dotarłem najbliższą drogą do właściwego śladu - w sumie wyszło dalej. Spało Mielno, Unieście i Łazy - prócz niedobitków ledwo powłóczących nogami. Ktoś leżał na ławce, a nawet pod nią, ale tym razem nikt z naszych. W Osiekach znajduje się parking przy jeziorze Jamno z wiatami, przy których zjesz co przywiozłeś. W jednej z nich leżała kiełbasa na ławce - całkiem jak nowa - po jakimś grillu. Zastanawiałem się czy jej nie zjeść, ale w końcu obszedłem się smakiem. Wiki mówił później, że też na nią patrzył.



Po ażurowych płytach do Rzepkowa z naprzeciwka jechał samochód. W Iwiecinie próbowałem zrobić 25 minutowego power-napa i pamiętam jak radiowi speakerzy nabijali się z utworu "Katchi" naśladując: "Uła baduła, uła gaduła". Nie mam zdania - ledwo żyłem. Przed Darłowem stałem jeszcze raz i zjadłem ostatki. W Darłowie ujrzałem kogoś pijącego kawę przy sklepie i samochód piekarni. Zapytałem czy da radę coś kupić i właściciel się zgodził, choć wszystkim innym amatorom bułek zamknął bramę przed nosem.



Chwilę z nim rozmawiałem przy konsumpcji świeżej słodkości z cienką kawą. Widać było, że już mu nie zależy, że to koniec lata. Do Ustki dotarłem bardzo głodny, ze wstrętem na widok Orlenu.


PK39 - 30.08.2017 - 09:36 (Ustka - 3011 km)


Niedaleko PK przechodziła rodzinka z dzieckiem. Przepraszam, gdzie tu można zjeść jakieś śniadanie? Tylko nie na stacji. Nie mogę już patrzeć na hot-dogi. Jakąś jajecznicę czy coś takiego bym zjadł i dobrej kawy się napił. Dwie osoby dorosłe wypluwały odmienny potok słów. Nagle facet uciszył partnerkę i mówi, że jakiś szwedzki stół w okolicach bulwaru portowego chyba jest, tyle że drogo ale full wypas. Pojechałem w poszukiwaniu i przypomniałem sobie główną ul. Marynarki Polskiej, wzdłuż której żyje turystyczne miasto latem. Kiedyś już tu razem byliśmy z towarzyszką szosą. Pierwszy lokal - śniadania nie ma. W drugim dziewczyna wystawiała powoli stoliki, krzesła i wygoniła mnie, gdy oparłem rower o ścianę. Na odchodne mówi, że jest dalej kawiarnia Mistral i dają tam śniadania. Ewidentnie chciała się mnie pozbyć. Kiedy to ja ostatnio się myłem? - chyba na Głodówce. Hm, myślę na Mistralu to ja kiedyś jeździłem. Gdzie w kawiarni dostanę jajecznicę? Jest! Na drzwiach napisane, że otwarte od 10-tej - śniadania, obiady... Wchodzę do środka i zanim zadaję pytanie dostrzegam szwedzki stół po lewej. Na wprost mnie za ladą stoją dwie sympatycznie wyglądające panie.

- Da się zjeść śniadanie. Jadę w takim maratonie...
- "Tak, jest ale za moment zamykamy porę śniadaniową i sprzątamy. Jeżeli chce pan skorzystać to ma pan 10 minut"
- Na dworze mam rower, gdzie mi go nie ukradną?
- "Przy budynku jest znak - może sobie pan do niego przypiąć"
- Gdzie ten kluczyk?

Zabrałem elektronikę i wróciłem z powrotem. Chyba nawet nie martwiłem się czy jak wrócę to jeszcze będzie tam stał.

- "Dobrze ale najpierw niech pan zapłaci"
- No co panie myślą, że ucieknę?
- "Różni tu ludzie przychodzą"

Zapłaciłem 30zł. Podchodzę, patrzę, nie ma jajecznicy - myślałem że się rozpłaczę. Są parówki, jakaś podsmażona kiełbasa, o są gotowane jajka.


Na wybranym stoliku w rogu przy gniazdkach elektrycznych, zacząłem ustawiać: 2 filiżanki herbaty, 1 kawy, talerz z 3 bułkami, talerz z wędlinami, serem, masłem i dżemem, talerz z podsmażaną kiełbaską i talerz z dwoma jajkami. Na koniec patrzę a tu jeszcze różnego rodzaju ciasta do wyboru - to i talerz z deserem.

Wszystko trwało nie więcej niż 2 minuty, a porcje były słusznego rozmiaru. Siadam i widzę, jak jednej z pań nie zamyka się szeroko otwarta buzia z wrażenia.

- No to teraz już mogą panie sprzątać - zdążyłem!

Zjadłem wszystko co postawiłem, dobierając pod koniec jeszcze jedną bułkę. W Ustce zmarnowałem godzinę i wiedziałem, że teraz mogę jechać do samego końca pod latarnię i nic mnie już nie zatrzyma. Na szczęście rower posłusznie czekał w tym samym miejscu.


Od dojazdu nad morze wiatr nie był sprzymierzeńcem i dziś trochę mi przeszkadzał. Zrobiło się gorąco. Przejeżdżając przez Gardnę Wielką miałem ochotę wskoczyć do jeziora. Znałem pozycje przeciwników - moja przewaga topniała.


Doba 11 - ~279km (1km przed Smołdzinem - 3039 km)


Za Smołdzinem trasa skierowała się na południe, by za Żelazem wrócić na wchód - ten kawałek przed wsią Rzuszcze był katorgą. Wąski, dziurawy i bardzo ruchliwy. Kierowca autobusu jadąc za mną używał sygnału dźwiękowego, jak gdyby spieszyło mu się na spotkanie życia. Osioł spokojnie mógł mnie wyprzedzić, ale nie, większy jest i co mu zrobisz - król szos się znalazł. Wrzeszczałem na niego w złości. Niedługo później wracał i z wrogością w spojrzeniu wykonał gest zadzierania nosa - pokazałem mu środkowy palec. Spróbuj zawrócić palancie - pomyślałem. Byłem wkurzony jak cholera.



Szwagier Wojtek od pewnego czasu bombardował mnie SMS-ami - w słuchawkach nie mogłem namierzyć żadnego sygnału, tylko szum. Słyszałem przychodzące wiadomości i zatrzymałem się sprawdzić co się dzieje. Patrzę a tam SMS od mojego ojca.



Zły jak osa na wcześniejszą sytuację wypływa ze mnie potok nie artykułowanych słów.

"k..., czy on nie wie, że ja w maratonie jadę? Jak będę miał czas? Jaki k... czas? Walczę z nim od p...nych 11 dni, a jemu się rozmówek zachciało."


Bardzo dobrze pamiętam tą reakcję - w złości się zagotowałem. Miałem ochotę czymś rzucić. Myślę, że zaczęły puszczać mi nerwy na tym odcinku i przez to co na nim się wyprawiało. Podczas dalszej jazdy emocje opadły, gdy chyba przed Mierzynem widzę, że ktoś jeździ w tą i z powrotem co kilka minut w jakimś zielonym dżipie. Może jakiś leśnik - myślę, gdy mnie znów wyprzedza. Zacząłem się zastanawiać co ten gość wyprawia? Zjeżdżając z jakiejś hopki widzę, że robi mi zdjęcia i woła jak się czuję. Ok! - odkrzykuję nie zatrzymując się. Za moment jedzie obok i robi sesję zdjęciową przez okno z wielkim psem na tylnym siedzeniu. W końcu jedzie go wykąpać w jeziorze Żarnowieckim. Chwilę później docieram do Kaszubskiego Oka.


fot. Michał Zieliński


PK40 - 30.08.2017 - 15:35 (Gniewino - 3110,9 km)


Żartuję w relacji, że mnie muli i chyba zrobię godzinną drzemkę, jadę jednak dalej by zjechać nad jezioro. Gorączka jest nie do wytrzymania. Na zjeździe osiągam największą prędkość podczas całej imprezy, na dole zaliczając jedyną ale sporą wyrwę w asfalcie. Zatrzymuję się sprawdzić czy koła są całe - uff wszystko w porządku. Mijając potężne rury elektrowni wodnej siadam w cieniu, gdy znów podjeżdża fotograf i się przedstawia. To Michał Zieliński, który robił też zdjęcia zawodnikom w poprzedniej edycji. Czeka, by zobaczyć jak będę podjeżdżał ostatnie wzniesienie. Mówił, że ktoś z ostatnich w poprzedniej edycji szedł tu z buta - no można się zdziwić jakie tu są hopki. Podjeżdżam bez problemu, ale do Karwi coraz bardziej czuję, że naprawdę muli mnie sen. Widzę, że na rogu stoi lodziarnia i ustawiam się w kolejce. Kobieta przede mną wybrzydza i chwilę to trwa zanim usiądę na ławce obok. Stąd to nawet z buta dojdę jak będzie trzeba. Tłumy turystów kręcą się po całym wyjeździe i wjeździe do Jastrzębiej Góry. Byłem tu kilkukrotnie, ale jestem zdziwiony ostatnim dziurawym podjazdem. Uzmysławiam sobie jak bardzo tutejsza władza musi mieć w dupie całą wypoczywającą tu Polskę. Liczy się tylko zysk! - ale żeby tak krótkiego odcinka drogi między tymi miejscowościami nie zrobić? Znowu ta cholerna trzęsawka na kostce, zjeżdżam na chodnik, ostanie metry i jest. Latarnia stoi i czeka na Rozewiu. Wjeżdżam na placyk, a tam niespodzianka. Daniel, gość fotograf, Zdzisiek Piekarski i Jarek Krydziński witają i gratulują. Zatrzymuję się przy nich. Daniel każe jeszcze zrobić rundkę dokoła - a co tam, niech będzie. Wciska mi statuetkę w rękę. Na fejsa lecą foty. Jestem zmęczony ale szczęśliwy. Jest, zrobiłem to, objechałem powtórnie Polskę na rowerze. Dopiero teraz prawdziwie w jednej wyprawie. Zagadujemy się, Wigor podstawia pizzę, telefon dzwoni, gratulacje sypią się SMS-ami. Siedzę na ławce już sam dojadając końcówkę. Daniel pojechał z fotografem do następnego zawodnika. Nie zdążę się z nim już zobaczyć. Zanim dotrze do mety będę już kimać w tym samym miejscu co 12 dni wcześniej.


Meta - 30.08.2017 - 17:30 (Przylądek Rozewie - 3142 km) - 11 dni, 5 godzin, 20 minut.



fot. Michał Zieliński

fot. Michał Zieliński


Powitanie i statuetka były zaskoczeniem. Jadąc ostatnie kilometry zastanawiałem się czy będę miał gdzie przenocować. Nikogo nie spodziewałem się - byłem pewny, że zastanę pustą latarnię. Sam na sam z myślą w głowie, że tego dokonałem, że przejechałem, że dałem radę. Po cichu myślałem o powrocie do domu na kołach. Nic mnie nie bolało, żadnej kontuzji czy dołka. Podczas noclegów do płachty wchodziłem w butach - tego najbardziej się bałem, żebym nie musiał wracać do domu boso. Gdy ściągnąłem buty w pokoju moje stopy były lekko odparzone.



Budzę się następnego dnia rano a na łóżku obok śpi Sylwek. Nic nie pamiętam, kiedy tu się znalazł. Czytam SMS-y. Wiki i Włóczykij też dojechali. Walczą jeszcze TTolaf (Olaf Teleszyński) i dziewczyny Kot z Zuzą. Sylwek po rozbudzeniu szybko zwija się pokazując mi zdjęcie na fejsie i nabijając - to coś dla ciebie:



Żegna się do następnego razu. Po śniadaniu z Krzyśkiem, Wojtkiem i Danielem idziemy powitać TTolafa. Zanim dojedzie, zrobimy sobie pamiątkowe zdjęcie z Byczysem pod latarnią.


Włóczykij, Wiki, Pirzu, Wigor, Byczys



W oczekiwaniu siedzimy z Danielem na ławce. Dzwoni telefon - odbiera. Widzę jakieś strapienie. Odkłada słuchawkę i mówi, że Kosma zgłasza złamanie regulaminu, że gdzieś skorzystał z podwózki. Trochę rzednie nam mina. Cieszy się, że zadzwonił i wyszło to od niego, stwierdza że wszystko zostanie sprawdzone.


Nie mogąc doczekać się idę na plażę i wchodzę do wody. Miałem to zrobić przed wyjazdem, ale może zapeszyłbym, choć prawda jest taka, że nikomu się nie chciało tamtego wieczora. Zanim zdecydowałem się na udział, obiecałem Irkowi leżenie plackiem nad morzem - jeśli się uda. To jednak nie moja bajka i tak szybko jak tu przyszedłem równie szybko uciekłem. Przywitaliśmy jeszcze później zmęczoną i szczęśliwą Zuzę. Nie wiem jak inni, ale nie dawałem jej szansy objazdu na starcie. Twarda z niej baba!



Prognoza pogody nie dawała szansy na radosny i suchy powrót, więc zanim Kot dojechała wyruszyłem do Władysławowa na pociąg. Po drodze już padało, a ruch po ciemku po mokrej kostce był duży. Wjechałem na chodnik i nic nie widząc ugrzęzłem w błocie. To była jedyna wywrotka na całej trasie. Co do Marzeny byłem raczej pewny, że nie odpuści i dojedzie do końca.


Jakiś czas po powrocie zaczęły się pojawiać opisowe relacje. Niestety, do samego końca roku miałem ciężki okres w pracy i nie miałem czasu na swoją. Jednak wszystkie czytałem - niekiedy do późnej nocy. Cały opis krystalizował mi się w głowie, ale to wymagało wolnej chwili.

Wilk w swoim podsumowaniu napisał, że nasza grupa zaczynając od Byczysa nie ukończyła tego maratonu. Wszyscy go ukończyliśmy, choć zdajemy sobie sprawę, że nie zmieściliśmy się w limicie. Myślę, że na starcie nie pojawili się przypadkowi gracze, że każdy z nich niósł ze sobą nie mały bagaż doświadczeń. My wiemy, że wytrwaliśmy do końca. Wiedzą to kibicujące nam internetowo czy telefonicznie rodziny i przypadkowi ludzie. Na pewno zebraliśmy nowe doświadczenia, które być może w przyszłości pozwolą nam ukończyć tą lub podobnie długie imprezy w wyznaczonym czasie.



Marzenia się jednak spełniają i jak na mecie napisał Wiki - "Życie jest piękne".




"to, co pozostaje w pamięci, nie zawsze jest równoznaczne z tym,
czego człowiek był świadkiem."

"Poczucie Kresu" - Julian Barnes



Kolory czerwony i zielony naprzemian oznaczają odcinki dzienne




Brak kilkudziesięciu km - zamoknięcie




 Powrót do zakładki Publikacje


Wszystkim spotkanym na trasie dziękuję z całego serca za dobre słowo i pomoc.


© Mielczarek Paweł. pirzu@poczta.onet.pl