MRDP 2021

MARATON ROWEROWY DOOKOŁA POLSKI 2021


"Kto nie ryzykuje ze strachu przed porażką lub konsekwencjami,
nigdy nie będzie zdobywcą, odkrywcą ani bohaterem."

"Kołtun się jeży" - Wojciech Cejrowski



Drugie podejście do rowerowej przygody jaką niewątpliwie jest MRDP rozpoczęło się przypadkiem w 2018 roku, a w zasadzie wypadkiem na pierwszej edycji maratonu Wisła 1200. Podczas rekonwalescencji po złamaniu palca prawej dłoni, powstałym z nagłego lotu mojego ciała przez kierownicę w kolizji przedniego, rowerowego koła z psem, odkryłem na stronie internetowej MRDP przepiękny medal (https://mrdp.pl/medal-4xmrdp). W zasadzie to wspomniał mi o nim Rafał Fałowski na Wiśle 1200, z którym razem trochę jechałem do okolic Płocka, i który uzurpował sobie pierwowzór jego pomysłu. A składał się on z czterech części - trzech wewnętrznych kawałków "pizzy", wyznaczających odcinki: zachodniej, górskiej i wschodniej granicy naszego kraju oraz trzymającego je wszystkie razem pierścienia - MRDP. Całość oznaczała cztery lata (2018-2021) maratonów z bardzo trudnym limitem czasu w ostatnim roku 2021 - ponad 3100km w 10 dni.

Pamiętam dobrze jakich wypieków na twarzy dostałem, gdy go po raz pierwszy zobaczyłem, jeszcze z ręką w gipsie. Od razu podzieliłem się tym z Achomem - Irkiem Szymochą, który także się zapalił do jego zdobycia. Później jego żona chciała mi powyrywać nogi z czterech liter z tego powodu.

Zaraz po zdjęciu gipsu - no może z tydzień później - rozpocząłem trenowanie na szosie, gdyż do startu było mniej niż dwa miesiące. Starałem się jeździć leżąc na lemondce i jednocześnie zaciskać i zwalniać uścisk rurki uszkodzoną dłonią. Ponieważ nogi nie opadły jeszcze z sił po Wiśle 1200 szybko złapałem kondycję potrzebną do startu w MRDP Zachód.


W sumie złożenie wszystkich części ostatecznie się zmieniło i oznaczało przejechanie ponad 6700km:


- MRDP Zachód 2018 - 1122 km,

- MRDP Góry 2019 - 1148km,

- MRDP Wschód 2020 - 1234km,

- MRDP 2021 - 3200km.



"Oprócz odwagi, doświadczenia i zdolności improwizacyjnych,
potrzebna jest zawsze odrobina szczęścia."

"PASJA ŻYCIA" - Jacek Pałkiewicz



Ponieważ część zachodnia MRDP była zaplanowana na końcówkę września, na starcie pojawiło się tylko 17 osób z czego metę osiągnęło 15 zawodników, w tym młodziutki Grzegorz Szamrowicz. Warunki były mokre i zimne, mocno dały się nam we znaki. W roku następnym MRDP Góry odbyły się jako druga edycja, z dużą jak na ten maraton frekwencją rywalizujących. W 2020 mimo niepewności związanej z Covid-19 odbył się odcinek Wschodni MRDP, znów w końcu września z mocno ulewną pogodą w pierwszej części maratonu. Wystartowało 38 zawodników z czego 35 osiągnęło metę. W tym samym roku 2020 przejechałem razem z Grzegorzem chyba najtrudniejszy technicznie ultra maraton w Polsce - Carpatia Divide. Podczas jego trwania część zawodników brała naszą dwójkę za ojca z synem, co także miało miejsce na MRDP Wschód i ostatecznie przylgnęło do Grzegorza w postaci "synek". Ten zaś zwraca się teraz do mnie "ojciec" co obu nas bawi niezmiernie i tak też siebie z jajem nazywamy. Nawet moja mama wie o synu nr 2 bo mój prawdziwy jest w podobnym wieku o 2 lata młodszy od Grzesia. Czasami podpytuje mnie o "synka", który przed głównym MRDP 2021 więcej ze mną rozmawiał telefonicznie niż mój własny. Polubiłem go od pierwszego pojawienia się na MRDP Zachód i cała nasza zgraja bardziej doświadczonych życiem i wiekiem osobników darzyła go wielkim szacunkiem i opieką na tych maratonach. Na pewno jeszcze nie raz pokaże na co go stać i w takich młodych jest nadzieja.



"Predyspozycji znoszenia przeciwności nikt nie dziedziczy
w genach, ale można je ćwiczyć każdym wysiłkiem fizycznym."

"PASJA ŻYCIA" - Jacek Pałkiewicz


Grzegorz przed MRDP 2021 obdzwaniał sporo zaprzyjaźnionych zawodników, w mojej ocenie zbierając przy tym informacje i układając plan działania. Tak czy inaczej wszyscy spotkaliśmy się w sobotę 21.08.2021 na starcie pod latarnią w Rozewiu a nawet wcześniej w bazie na noclegu. W czwartek późnym wieczorem w Częstochowie wsiadłem do pociągu razem z Adamem Szczygłem, w którym był już Krzysiek Wlazło i znalazł się też Tomek Nowak ze swoim rowerem z kierownicą czasową i zamontowanymi na nim sakwami. Achom wymyślił sobie w ostatniej chwili, że nie chce zawalać nocy w pociągu i telepał się cały następny dzień z wieloma przesiadkami. Ja i Tomek po początkowych dyskusjach całej czwórki rozłożyliśmy się w wagonie rowerowym na drewnianej podłodze i prawie całą drogę przespaliśmy. Tu przydał się śpiwór, którego do samego wyjazdu planowałem nie zabierać - o dzięki mądrości.

Tym razem start odbył się bez poślizgu czasowego i równo w południe o 12:00 w sobotę ruszyliśmy ku przygodzie.



Doba 1 - 448 km



Początek trasy został zmieniony i dzięki temu nie musieliśmy telepać się po brukach do Władysławowa mimo już dostępnej ścieżki rowerowej, co należy zaznaczyć na plus dla organizatora. Także objazd trójmiasta mimo dziurawej drogi z Redy do Zbychowa jest lepszą opcją. Od razu od miejscowości Tupadły podzieliliśmy się na grupki po kilkanaście osób i żwawo osiągnęliśmy Redę przepychając się tam w sznurze samochodów po każdej możliwej i wolnej stronie drogi. Kierowcy zapewne byli zdziwieni naszymi wyczynami i nawet dosyć spokojni. Za to zawodnicy zmieniali się co moment aż do podjazdu do Zbychowa. Tu trochę się na moment uspokoiło i na samą górę wjechałem mijając się z Edkiem Radzikowskim, jadącym ze wsparciem małżonki Marzeny i Dominikiem Deja. Później w zasięgu wzroku miałem Kazika Piechówkę, który w Karczemkach poleciał pod zakaz dla rowerów. Ja skorzystałem z chodnika, co wiązało się z uwagą na kierowców wjeżdżających przez ścieżkę na stację paliw. Tam potrącono później Grześka. Na szczęście nic mu się nie stało. Przed pierwszym wirtualnym punktem kontrolnym usiedliśmy razem z Kaziem na ławce by się czymś posilić. Tu przeszli nas Achom i Grzesiu a Marceli Byczek i Tomek Nowak zostawili nas na postoju. Był chyba też Jacek Kozioł. Ja ruszyłem pierwszy i przegoniłem Grześka i Achoma przy jakimś sklepie za Lędowem ale "synek" gdy tylko mnie zobaczył zaraz dogonił i poszedł do przodu. Przed Nowym Dworem Gdańskim dogoniłem go i chwilę jechaliśmy z Grzegorzem Rybkowskim. Postanowiłem zjeść coś w McDonald's razem z Grzesiem, więc sporo zawodników nas przeszło. Gdy wyjechaliśmy dogoniliśmy Marcelego Byczka, który skarżył się na problemy żołądkowe a następnie powoli doszliśmy Marcina Zielkowskiego, Darka Urbańczyka i Macieja Pateraka. Na którymś z podjazdów na wysoczyźnie Elbląskiej doszliśmy też Wilka - Michała Wolfa i mijaliśmy się parę razy z Władkiem Pieleckim i Maciejem Blimelem. Ogólnie wygłupialiśmy się, prześcigając się co chwilę jeden z drugim i w tym momencie, gdy któryś wyprzedzał wyciągaliśmy prawą rękę do przodu, naśladując Supermena. Do Braniewa wjechałem szybciej i nie zatrzymując się na stacji paliw, jak większość, wszedłem do Biedronki zaraz za nią. Grzesiek nie widząc mnie pojechał dalej, gdy tylko odkrył, że nie ma mnie na stacji. Oboje planowaliśmy obiadokolację i chwilę później ją zamówiłem razem Witkiem Biernackim a "synek" poleciał do następnego Orlena na wyjeździe z miasta. Dzwoniłem do niego by się wrócił ale zaczął już ucieczkę. Witek szybciej się zwinął ale później go dogoniłem, po drodze jeszcze dochodząc Krzyśka Wolańskiego i przeganiając Achoma, który był zajęty rozmową telefoniczną z żoną. W Górowie Iławieckim postanowiliśmy z Witkiem założyć coś cieplejszego na siebie mimo wcześniejszego ubierania w Braniewie po posiłku. Doszedł nas wówczas Darek Urbańczyk. W Bartoszycach na stacji paliw spotkaliśmy się ze sporą ilością zawodników. Był tam na pewno Marek Miłoszewski, Marcin Zielkowski, Darek Urbańczyk, Mariusz Filipek i inni. Między miejscowościami Drogosze a Radosze Krzysiek Wolański postanowił się przespać na ścieżce rowerowej, wyciągając śpiwór. Ktoś zmieniał w ciemnościach dętkę. Z Witkiem dotarliśmy do Barcianów o 3-ej nad ranem i tam na stołach MORu (Miejsce Odpoczynku Rowerzystów) zalegliśmy w śpiworach na planowane 2 godziny. Noc była zimna ale sen był komfortowy. Od czasu do czasu było widać przejeżdżające lampki. Nad ranem gdy świtało, coraz więcej zawodników szukało miejsca na nocleg, w tym wypatrzyłem też Kota -Marzenę Szymańską. Przyspałem godzinkę dłużej ruszając o 6:00. Witek wystartował 10 minut wcześniej. Akurat dojechał Szymon Jopek i chwilę razem kręciliśmy gawędząc co i jak. Szymon miał dziurę na tyłku i myślałem, że zasnął na rowerze zaliczając wywrotkę. Twierdził, że spodenki MPP były kiczowato uszyte i się rozwaliły same z siebie, a że nikogo nie zna po drodze to miał to wszystko gdzieś. Podzieliłem się z nim informacją, że nawet współczuję Robertowi Woźniakowi tego jego wylajtowania. Ze względu na niską temperaturę oczywiście, a sobie gratuluję, że w ostatniej chwili zabrałem jednak bluzkę termoaktywną. W Srokowie na MORze przy jeziorze wypatrzyliśmy śpiącego Achoma. Przed Węgorzewem minąłem Jakuba Gierlika i zatrzymałem się po wyjeździe z miasta na stacji paliw, gdzie Witek już szamał zapiekankę. Dotarł też Waldek Kędyś i Irek. Po wyjeździe dogonił mnie Szymon mówiąc, że musiał się chwilę zdrzemnąć. W Baniach Mazurskich omijałem kostkę brukową po chodnikach, gdy Jakub Gierlik przeszedł po niej jak gdyby jej nie było. Przypomniał mi się Wiki - Krzysztof Wiktorowski z zeszłej edycji na swoim czołgu. Uciekłem mu przed Gołdapią. Tam na rynku przy PK zrobiłem zakupy w sklepie i chwilę posiedziałem na ławce z Grzegorzem Leśniakiem. Wyjeżdżając minąłem Jakuba przy następnym sklepie. Grzesiek był wówczas już w Szypliszkach. Za Błędziszkami przy balach drewna postanowiłem się rozebrać z ciepłych ciuchów i przy tym od razu konsumowałem zakupione bułeczki z dżemem w Gołdapi. Wówczas przeszedł mnie Jakub i Achom ale niedługo później go dogoniłem i zostawiłem w sklepie w Żytkiejmach. Chwilę później jeszcze przed trójstykiem granic rosyjskiej, litewskiej i polskiej minęła pierwsza doba maratonu. Trochę byłem rozczarowany, że jeszcze nie dotarłem do Sejn jak 4 lata wcześniej.





Doba 2 - 359 km (807 km)



W Rutka-Tartak przy rondzie przed podjazdem siedział na trawniku Jakub wołając, że musi chwilę odpocząć. Wyżej dogoniłem Kota i po chwili pogawędki szybciej osiągnąłem bar-restaurację w Szypliszkach tuż przy trasie. Zanim zamówiłem pojawiła się i Marzena. Razem zjedliśmy obiad dwudaniowy, który składał się z dużej porcji pomidorówki i wielkiego schabowego. Nawet ja nie mogłem zjeść całości. Gdy wyjeżdżaliśmy z miejscowości dogonił nas Krzysiek Wlazło i puściłem się za nim by zamienić kilka zdań. W tym czasie Marzena gdzieś przepadła i mimo chęci pokręcenia z nią kilku kilometrów i chwili oczekiwania, puściłem się z żalem w pogoń za Krzyśkiem. Trochę pogadaliśmy. On się użalał na problemy z elektroniką przetwarzającą napięcie zmienne z dynama na stałe do zasilania lampki. Coś z nią kombinował podczas tego gadania i jednoczesnej jazdy, więc mu uciekłem i szybciej dotarłem do Sejn. Tam zatrzymałem się tylko by włączyć telefon i wysłać SMS na PK i popędziłem dalej, pamiętając zatrucie w jednym z lokali na poprzedniej edycji MRDP 2017. Przeszedłem przy okazji znów Jakuba Gierlika i Roberta Woźniaka. Na krajówce przegoniłem 4-kę następnych w tym Jarosława Wieczorka i Wojciecha Hodałkowskiego, z którymi trochę pogadałem. Zatrzymałem się w Mikaszówce na pierogi z jagodami i dogoniłem ich by następnie zostawić i spotkać George'a Eliavę przy granicy z Białorusią. Razem sobie pogawędziliśmy trochę o Gruzji, trochę o drodze - naszej zajawce i do Kuźnicy dotarliśmy osobno. Przed miejscowością jeszcze się ubrałem i skontaktowałem z Witkiem w celu wspólnego noclegu. Padło na Krynki więc trzeba było mocno się spinać by znów nie jeździć po nocy. W Kuźnicy był zamknięty przejazd kolejowy z 20-kilometrowym objazdem, którego ani mi się śniło robić. Rower na ramię i przez przejazd z buta przez tory. Dalej ile miałem pary, by jak najszybciej dojechać do Krynek. Dłużyło mi się bardzo i już w całkowitych ciemnościach przed nimi dogoniłem George'a. Na rondzie w Krynkach PK i telefon do Witka gdzie ta noclegownia, a on że 11km dalej w Kruszynianach. Ale byłem zły, że jeszcze trzeba dokręcać. George też jechał dalej bo nocleg miał zaplanowany dopiero za Bobrownikami, chyba w Gródku jeśli dobrze pamiętam. Uciekłem mu i gdy osiągnąłem cel po piaszczystej ścieżce wjechałem na mokry od rosy trawnik z jakimiś ciekawskimi, dopytującymi się o imię ludźmi. Była 22-ga. Witek był w budynku w głębi i niedługo później dotarł do mnie już usadowionego na werandzie pierwszego zabudowania. Towarzysze wcześniej podobno robili z Witkiem sobie zdjęcia i nas nakarmili jajecznicą i tym co mieli od właściciela obiektu. Zanim Jakub się do nas doczłapał spałaszowaliśmy większość a Witek się już zwinął do spania. Ja jakoś od razu nie zaczaiłem, że czas na odpoczynek marnotrawię z nowo poznanymi, którzy wypytywali i zachwycali się tym co robimy. Gdy tylko to do mnie dotarło, przeprosiłem ich i po szybkim prysznicu udałem się do Witka, który już leżał zakopany po szyję w łóżku. Chwilę później był już Jakub - dużo mądrzejszy ode mnie. Razem z Witkiem postanowiliśmy wstać wcześniej od Jakuba i przypadkiem rano zapakowałem jego kabelek do ładowania trackera GPS, dzięki któremu można nas było śledzić podczas naszych zmagań. Odkryłem to dopiero po południu w Janowie Podlaskim gdy wyciągałem swój kabelek aby podładować z dynama moje urządzenie. Spaliśmy do 4-tej ale zanim wyjechaliśmy minęło ze 20 minut. Gdy ruszaliśmy Grzegorz był już w Narewce około 60km dalej a Achom za Kleszczelami w miejscowości Czeremcha-Wieś, ponad 100km dalej. W sumie postój uszczuplił limit o ponad 6 godzin. Zanim dojechałem do Bobrownik minęła mnie jakaś nieoświetlona postać na rowerze w kierunku przeciwnym. Nawet później w Gródku przy sklepie pytałem Witka czy to był nasz zawodnik, ale go nie zarejestrował. W sklepie kupiłem drożdżówki i puściłem się w pogoń za towarzyszem. Ja jechałem ścieżką rowerową a Witek zasuwał główną drogą. Dopiero gdy się skończyła lepsza droga, dogoniłem go i do Hajnówki na Orlen dotarłem szybciej. Był tam Łukasz Łapa i dogonił nas Robert Woźniak. Witek i Łukasz pojechali wcześniej. Wystartowałem chwilę za Robertem i do Kleszczeli trzymałem się za nim w zasięgu wzroku. Sprawdzałem jakim tempem jedzie ten zawodnik, który dwa tygodnie wcześniej przejechał RAP (Race Around Poland) - 3600km jako jeden z 3 finiszerów w ogóle. Jeszcze na stacji radził bym nie liczył przejechanych kilometrów jako doby od 12-tej do 12-tej, tylko abym codziennie przejeżdżał 300km od świtu do noclegu. Za Kleszczelami byłem przed nim i na dziurawej drodze trochę mu odszedłem. Mijając Adamowo-Zastawę przyglądałem się zbiornikom składu ropy naftowej dostarczanej tu rurociągiem Przyjaźń z Białorusi. Zbiorniki mają pojemność 100 000 metrów sześciennych i jest ich dosyć sporo. Przez to miejsce przepływa prawie cała ropa, jaką w Polsce dysponujemy i stąd trafia do Płocka, Gdańska czy Niemiec. Przejeżdżając obok miałem myśli o katastrofie i jak najszybszym opuszczeniu bliskiego terenu. Zanim dotarłem do promu w Mielniku pojawił się Marcin Kabała narzekający na zmasakrowaną dupę. Dopiero początek maratonu a ja już mam poważne problemy - mówił. Razem z nim i Robertem przetransportowaliśmy się promem na drugą stronę Bugu. Tam czekał na niego znany mi Rafał Buczek - jeden z uczestników ultra maratonu terenowego Wchód 1400. Część zawodników pozdrawiała nas jeszcze w Mielniku a spora część mijała się z nami aż do Włodawy. Po wymianie zdań z Rafałem i życzeniu sobie nawzajem powodzenia ruszyłem już samotnie dalej. W Serpelicach kupiłem kilka drożdżówek i uzupełniłem napoje, gdy zakończyła się druga doba wyścigu. Przypomniałem sobie moją pierwszą turystyczną trasę dookoła Polski. Byłem tutaj. Wówczas przekraczałem Bug trochę dalej w dół rzeki, nie promem a starym mostem kolejowym. Jakoś nie udało mi się wówczas na niego trafić. "Synek" był już blisko Terespola jakieś 50km przede mną a Achom w połowie drogi między Kodniem a Sławatyczami - około 80km dalej. Do Witka miałem mniej więcej 15km straty.





Doba 3 - 344km (1151 km)



Do Janowa Podlaskiego, gdzie oblepiły mi się opony grysikiem z lepikiem z łatanych tam ulic, dojechałem samotnie. Na wyjeździe musiałem oczyścić to paskudztwo w obawie o nie. Tu przeszedł mnie znów Robert Woźniak i w zasięgu wzroku dotarliśmy razem do Terespola. Po drodze ładowałem trackera GPS z mojej elektrowni z dynama choć jechaliśmy pod wiatr. W mieście razem zjedliśmy obiad w znanym mi z poprzedniej edycji lokalu. Robert wciągnął pizzę a ja jakiś makaron. Przy tym jak poprzednio poprosiłem o wyparzenie bidonu na wszelki wypadek. Obsługa się zmieniła od ostatniej wizyty, ale nie robili z tym problemu. Zaczęło sobie pokropywać na zewnątrz. Sprawdzając na telefonie wiadomości jedna bardziej przykuła moją uwagę.



Był to Alert RCB:

"Uwaga! Dziś w nocy i jutro (23/24.08) intensywne opady deszczu. Możliwe
gwałtowne wezbrania rzek. Przygotuj się na ewentualne podtopienia."


Zanim wyjechałem ubrałem kurtkę przeciwdeszczową i ruszyłem w deszcz. Na pierwszym przystanku dołożyłem ściągnięte wcześniej na promie nogawki. No i tak w coraz większym padaniu zmierzałem ku Włodawie. Za Sławatyczami zrobili po mojej pierwszej wizycie w tych stronach Green Velo i teraz kierowcy używają klaksonu, gdy tylko widzą rowerzystę na drodze. Jak wszędzie, nie ważne czy na szosie czy na składaku po piwo do sklepu, do jednego worka klasyfikując wszystkich. Zaczęło mnie to wkurzać i przed samą Włodawą trochę poskakałem z jednej strony drogi na drugą, bo tak idiotycznie projektant wyznaczył przebieg ścieżek rowerowych. Nikt chyba nad tym się nie zastanawia a przecież to jest bardziej niebezpieczne niż jazda drogą. W samym mieście oczywiście ścieżka już skacze po krawężnikach, czasem się urywa, więc z powrotem na drogę. Znalazłem zadaszenie przy zamkniętej aptece i tam konsumowałem coś z zapasów sprawdzając, gdzie tej nocy by zanocować. Wcześniej odwiedziłem sklep z nieczynnym automatem do kawy, który oblegało 2 zawodników, prawdopodobnie ze Wschodu. Sporo w ogóle się ich tam kręciło. Dowiedziałem się, że Witek zasuwa w okolice Zosina i tam już gdzieś jest miejscówka jeśli dotrzemy. Trochę to daleko w tym deszczu no ale jak jest pewna to trza jechać. Zanim ruszyłem już w ulewę pojawił się gość ze Wschodu zapytując mnie czy jadę MRDP. Potwierdziłem i jadąc dalej zreflektowałem go, że jego trasa leci w przeciwnym kierunku na co dopiero jakby się obudził z transu i zawrócił. Był już wieczór i ta lejąca się z nieba szarość powoli zmieniała się w ciemność. Jazda samotna w noc jest chyba bardziej przerażająca niż pomyłka trasy, ale już w grupie. Postanowiłem gonić Witka i mimo lejącej się już z nieba wody puściłem się za nim. Jadąc pod górę nie mogłem uwierzyć, że licznik pokazywał w tej ulewie 36 km/h. Położyłem się na lemondce i prawie nic nie widząc w tych warunkach goniłem i goniłem, aż czerń objęła wszystko dokoła. Przed Uhruskiem dogoniłem Roberta Woźniaka i Rafała Trawę, który szukał tu noclegu. Robert grzebał coś przy rowerze, gdy go przeszedłem. Na dziurawych drogach uciekłem mu przed Dorohuskiem, ale dotarł tam na oblegany przeze mnie przystanek. Zjadłem już wszystko co miałem ze sobą popijając Colą. Robert pytał mnie wcześniej jak my to robimy, że tak szybko jedziemy po tych dziurach i czy w ogóle zwracamy na nie uwagę. Gdybym nie zwracał to pewnie by mnie nie dogonił, ale rzeczywiście nie przejmowałem się nimi tak bardzo, choć czasem coś tam się wyrwało z przekleństw. Przed Dubienką dogoniłem Witka i chwilę później jechaliśmy trójką razem. Zanim dotarliśmy do Zosina Robert nawymyślał organizatorowi ile wlezie za tą dziurawą drogę. Daniela chyba uszy piekły przez całą noc. Robert wkurwiał się bardzo na te drogi szukając odpowiedzi na pytanie jaki sens jest nimi jechać, gdy są dużo lepsze alternatywy. Dopiero wjeżdżając w Zosinie na krajówkę nr 74 było lepiej. Daniel ma dar wyszukiwania dróg najbliżej granicy mimo czasem takich kwiatków i jeśli znajdzie przewyższenie większe a bliższe granicy to jest pewne, że tam poprowadzi ślad maratonu. A cytat poniżej jest o tej drodze - drodze nr 816.



"... towarzyszy nam Bug. To dalej, to bliżej, ale zawsze jest gdzieś za
linią drzew, w sitowiach toczy swoje zielonkawe wody. To Polska B,
a może nawet C. Bez ostentacji, bez fajerwerków postnowoczesności.
Wicepowiatowa. Miejscami wciąż drewniana i słomiana."

"Nie ma ekspresów przy żółtych drogach" - Andrzej Stasiuk



Nocleg był zarezerwowany w Rogalinie i trochę przejechaliśmy to miejsce na co również się wkurzał i narzekał Robert. Po poszukiwaniach, telefonach i jazdy z powrotem właściciel wyszedł nam na drogę i zaprowadził do środka. Rowery chciał nam schować do szopy ale nie zgodziliśmy się na to i zabraliśmy je do środka tym bardziej, że chcieliśmy nad ranem wyruszyć dalej. Było kilka minut po północy. Dostaliśmy mały elektryczny grzejnik-wentylator, którym suszyliśmy co mieliśmy na sobie. Zjedliśmy wszystko co nam przyniesiono i po prysznicu i podłączeniu ładowarek do telefonów, i co tam każdy miał, zasnęliśmy. W Horodle i trochę przed nim spało kilku naszych w tym Grzegorz, Tomek Nowak, Maciej z Władkiem i Marceli. W Hrubieszowie spali między innymi Maciej Paterak, Krzysiek Wolański i Marek Miłoszewski. Irek jechał przez noc dalej wyprzedzając nawet śpiącego Kazia Piechówkę w Koziej Woli. Wystartowaliśmy około 5-tej rano by pół godziny później zamówić kawę i coś ciepłego na Orlenie w Hrubieszowie. Tam zostawiłem kabelek dla Jakuba a Witek poinformował go o tym. Ponieważ przeszedłem Grzegorza, przy konsumowaniu zamówienia nie mogłem się powstrzymać i napisałem na relacji:


"SYNEK" TAK SIĘ TO ROBI.


Odwiedziłem jeszcze bliski sklep i wyruszyłem w dalszą drogę. Zanim wyjechałem z miasta Grzegorz był już przy mnie. Od rana nie padało jakoś mocno i hopki przed Tomaszowem L. wchodziły nawet dosyć żwawo. Gdzieś na przystanku konsumowałem drożdżówkę, gdy przeszli mnie Witek z "synkiem". Znów zaczęło lać się z nieba i po dojeździe w strugach deszczu spotkaliśmy się na Orlenie w Tomaszowie Lubelskim. Środkiem miasta płynęła rzeka, studzienki nie były wstanie odebrać spadającej z nieba wody. Na czerwonych światłach pojawił się też Tomek Nowak. Później trochę się wygłupialiśmy i ścigaliśmy z Grzegorzem - kto będzie szybciej na następnym PK w Narolu? Przed było wahadło i ja się nie zatrzymałem i osiągnąłem PK wcześniej. Gdy dotarł Witek zapytał nas co my odwalamy i czy się ścigaliśmy o PK? Przestawało padać. W Dachnowie była ścieżka rowerowa, na którą wjechał Grzegorz z przodu, za nim też Witek i może ja. Nie pamiętam. Chwilę później Witek klął jak szewc po przejeździe po potłuczonym szkle i mimo powrotu na drogę, kilkadziesiąt metrów dalej, nie miał już powietrza w tylnym kole. Gdybym się nie zatrzymał z nim i Grzegorzem miałby problem z założeniem opony. Zepsuliśmy przy tym 2 dętki. Nie wierzyłem, że może być taki problem przy karbonowych kołach ale rzeczywiście w trójkę razem mieliśmy biedę ją założyć. Zmarnowaliśmy przy tym 40 minut. Na chwilę zatrzymali się przy nas Dominik Deja z Tomkiem Nowakiem i polecieli dalej. Na poboczu przed Lubaczowem minęła trzecia doba maratonu. Achom był już w Aksmanicach, dalej z przewagą 80km.





Doba 4 - 236 km (1387 km)



W Lubaczowie dosyć długo szukaliśmy jadłodajni i po błądzeniu po miejscowości wróciliśmy do lokalu, w którym na szybko można było zamówić tylko naleśniki. Witek obdzwonił okoliczne sklepy w poszukiwaniu zapasowej opony i w końcu po zawiadomieniu organizatora maratonu zdecydował się pojechać do środka Przemyśla. Później planował dotrzeć do nas najbliższą drogą. Jak zwykle wyjechałem ostatni a Grzesiu poleciał do przodu. Przed Stubnem zatrzymałem się by zjeść coś z zapasów gdy dojechał "synek" i chwilę razem przy mnie postał. W Stubnie zaliczyliśmy sklep uzupełniając prowiant i napoje. Gdzieś między Nakłem a Lesznem dogonili nas Władek Pielecki z Maciejem Blimelem i jak to oni, szybko nas zostawili mocną nogą. Krajówka za Medyką była rozkopana i spory ruch poprowadzony wahadłowo. Jechaliśmy obok siebie pomiędzy światłami, by nikomu nie przyszło do głowy wpychać się na żyletkę. Byłem głodny choć miałem ze sobą jeszcze gotową kanapkę z Hrubieszowa, ale wolałem ją zostawić na później. Przemyśl przejechaliśmy opłotkami i po drodze nie znalazłem sensownego lokalu aż do Fredropolu, gdzie zatrzymał mnie Grzegorz z Witkiem. Była to buda z fast foodem w której zamówiłem jakiegoś hamburgera jak oni i herbatę. Zaczynało znów lekko padać. Bardzo to było nie dobre i drogie ale pozwoliło jechać dalej. Witek miał plan dotrzeć do Ustrzyk Górnych a my z Grzesiem zaczęliśmy szukać noclegu. Mocno już zamulaliśmy i nie uśmiechało się nam jechać znów w deszczu. Kilka godzin snu i można by w nocy nadgonić. Było już przed 18-tą ale nic nie mogliśmy znaleźć. Wszystko zajęte. Witek poleciał pierwszy. Ruszyliśmy dalej i niedługo później wypatrzyłem na płocie przed podjazdem do Aksmanic agroturystykę, lecz reklamowane telefony były głuche. Grześ poleciał dalej jak to on ze słuchawkami na uszach i nawet nie zauważył, że stoję dzwoniąc. Później któryś z tych numerów próbował oddzwonić, ale już byliśmy sporo dalej. Tymczasem siąpiło coraz mocniej. Dogoniliśmy Witka za przełęczą pod Jamną na następnym podjeździe i razem zjechaliśmy do Jureczkowej. Tam Witek już nie myślał o Ustrzykach Górnych a jakimkolwiek noclegu. Znalazł się wolny pokój w Brzegach Dolnych, dokąd dotarliśmy około 21-ej. Tym razem rowery zostały na dworze a my myśleliśmy tylko o zapełnieniu żołądków, ciepłym prysznicu i łóżku. Dogadaliśmy się z właścicielką na pranie naszych brudnych i przemoczonych ciuchów oraz wysuszenie ich w suszarce. Ceną była godzina odbioru 5:30, więc zmarnowaliśmy tam bardzo dużo czasu. A rankiem znów mżyło. Gdy schodziłem po schodach poczułem strzępiące się Achillesy. Ubrałem ciepłe, dłuższe skarpety i w nich dotrwałem do samego końca maratonu. Witek z Grześkiem wyjechali przed 6-tą, ja z 10 minut po. W Ustrzykach Dolnych zaliczyłem zakupy i jadąc w górę konsumowałem coś po drodze. Moja kanapka z Hrubieszowa nie nadawała się do spożycia i trafiła do kosza. Zacząłem gonić chłopaków. Za Czarną, ku mojemu zdziwieniu doszedłem Macieja Pateraka i sobie trochę pogawędziliśmy. Przed Lutowiskami odjechałem mu i odkryłem przerażony za zjeździe, że nie mam hamulca w tylnym kole. Wydawało mi się przed Smolnikiem, że ich widzę ale nagle zniknęli. Pomyślałem, że nieźle przycisnęli. Po drodze do Ustrzyk Górnych spotkałem jeszcze Edka Radzikowskiego stojącego z rowerem w drewnianej wiacie przystankowej. Gdy tam dojechałem nie było chłopaków, ale wcale się tym nie przejąłem bo bardo chciałem zjeść dobre śniadanie. A tam jest Caryńska i od razu mi się gęba uśmiechnęła. Zapytałem o śniadanie i dostałem odpowiedź, że za 25 zł mogę skorzystać ze stołu szwedzkiego nad czym się nawet nie zastanawiałem. Zanim jednak skorzystałem poprosiłem o ręczniki papierowe i poszedłem wyczyścić obręcz oraz podkręcić niedziałający hamulec. Gdy zapełniałem stół wystawionymi daniami dotarł Edek, a następnie Maciej i Witek z "synkiem".


Od lewej: Witek, Maciej, Edek, Grzegorz i ja


Oni nie mieli tyle szczęścia i nie zdążyli skorzystać ze stołu. Ja najadłem się za całą wczorajszą głodówkę i wyjechałem po Edku. Przegoniłem go przed przełęczą Wetlińską, ale on dogonił mnie przed Wetliną. Nie padało. Zatrzymałem się dopiero na następnej przełęczy za Cisną przy wieży widokowej "Szczerbanówka" by zdjąć kurtkę i wówczas znów mnie przeszedł. Przed Komańczą jeszcze raz go minąłem gdy siedział przy samochodzie wsparcia. Dzień wcześniej w okolicy Leszna, Grzegorz coś wspominał o jakimś samochodzie z MRDP go śledzącym i sprawdzającym czy nie jedzie z kimś zbyt często i za blisko. Taka paranoja. Mijając Nowy Łupków, dobiegła końca doba czwarta. Nie mogłem się powstrzymać i wysłałem na relację komunikat:


LOOK "SON" NO HANDS




Doba 5 - 280 km (1667 km)



W porównaniu z poprzednią edycją bardzo dobrze mi się tu jechało i skręcając w Komańczy na Tylawę dogoniłem Tomka Nowaka oraz dwóch sakwiarzy. Pogadaliśmy trochę na temat jego tobołów i jak mu się podoba impreza. Twierdził, że już ma przemyślenia co poprawi na następnej edycji. Puściłem go przodem bo niedługo później przed Wisłokiem Wielkim zajechałem do jadłodajni Przedbieszczady, którą poznałem rok wcześniej podczas Carpatii Divide. Wiedziałem, że dalej długo nie będzie nic konkretnego a nie chciałem marnować czasu na stacji w Tylawie. Jednak po drodze w Tylawie otworzyła się nowa knajpa, której wcześniej nie było, więc nie mogłem o niej wiedzieć.



Dogoniłem wcześniejszych sakwiarzy. Oni również kręcili dookoła Polski turystycznym tempem. Chwilę z nimi pogadałem i rura do przodu. Na podjeździe przed Mszaną doszedłem Grzesia i Witka. Zrobiłem sobie jedyny postój na fotkę otaczającej panoramy.




"Ale na zdjęciach nie widać tygodnia w brudzie i smrodzie, jaki
trzeba było poświęcić, by się do tego pięknego miejsca dostać."

"Swoją Drogą" - Tomek Michniewicz



Pod sklepem w Krempnej zjechaliśmy się z Tomkiem Nowakiem i chwilę posiedzieliśmy. Dalej chłopaki szukali obiadu w Kątach i trochę zostali za mną. Jednak nie chcieli czekać i mnie doszli między Pielgrzymką a Bednarką. Później się rozwlekliśmy i spotkaliśmy pod sklepem w Małastowie. Witek miał namiar na Gospodę Magurską, tylko trzeba było zjechać niewiele z trasy. Zamówiliśmy obiadokolację i zaczęliśmy wspinać się na przełęcz Małastowską. Wyprzedził nas jakiś lokalny kolarz dopytując się czy jedziemy MRDP. Zanim dotarliśmy na górę już wracał z powrotem. Szybkie ubieranko i zjazd do Gładyszowa. Zrobiło się nam zimno. Banicę podchodziłem z buta i Piorun także. Na górze czekali na mnie i gdy tam dotarłem położyłem się na chwilę na drodze by odpocząć. Wykorzystał to Grzegorz i zrobił mi zdjęcie puszczając od razu na Facebooka. Później odkryłem, że próbowało się ze mną skontaktować sporo rodziny. Zrobił tym trochę zamieszania.



fot. Grzegorz Szamrowicz


Przed Tyliczem zacząłem zasypiać na rowerze jeżdżąc po całej drodze od krawędzi do krawędzi. Zostałem w tyle i w Powroźniku gdy zobaczyłem drewnianą wiatę na remontowanej trasie musiałem zrobić drzemkę. Oni dojechali już wówczas do Muszyny i kierowali się na Piwniczną. Po krótkim, kilkuminutowym śnie jazda szła już lepiej. W Muszynie na PK zadzwoniłem do nich gdzie są i czy znaleźli jakiś nocleg. Był w Piwnicznej a w zasadzie w Łomnicy-Zdrój. Cztery kilometry w górę od trasy MRDP! Wówczas jeszcze o tym nie wiedziałem, więc kręciłem ile sił by się z nimi załapać. Po drodze musiałem jeszcze raz się przespać kilka minut na spotkanym przystanku. Gdy dowiedziałem się, że mam zjechać z trasy pod górę 4 kilometry to mocno się wkurzyłem początkowo myśląc, że mnie "synek" wkręca. Wskazówki jakie mi dawał zobligowały mnie do następnego telefonu do Witka, który wyszedł na drogę i po krótkiej wymianie zdań stwierdził, że jeszcze nie dojechałem wystarczająco wysoko i muszę jechać jeszcze wyżej. Wkurzony gdy osiągnąłem cel wypatrzyłem na zewnątrz ich rowery i po chwili Witek schował je do szopy zamykanej na klucz. Zaprowadził mnie na piętro, gdzie w kuchni czekała na mnie zupa i coś jeszcze do jedzenia. Grześ siedział nad tym i niemrawo próbował coś z tym zrobić. Była pierwsza w nocy. Tego dnia kręciłem 19 godzin z krótkimi przerwami. Znów zwinęli się przed 6-tą rano i ruszyli przede mną. Ja wyjechałem za nimi z 10 minut później powoli zjeżdżając do głównego śladu. Po drodze był sklep, więc zajechałem przed niego a tam kolejka lokalsów stojąca na zewnątrz. Nawet nie zwolniłem tylko pomknąłem niżej. Zatrzymałem się na stacji paliw, gdzie moi towarzysze robili już kawę. Coś tam zjadłem popijając rozgrzewającą herbatą i dalej w drogę. Za Rytrem ślad kręcił w lewo inaczej niż cztery lata wcześniej. Całkowicie wymazałem to z pamięci po Górach MRDP 2019. Jechaliśmy podobnie do śladu sprzed dwóch lat, ale nie przez Równicę tylko znów inaczej, pewnie bliżej granicy. Nie wziąłem jednak pod uwagę podjazdu na Bystry Wierch, było na pewno wyżej. Zaskoczyło mnie to. Uciekłem im do nachylenia, które dreptałem z buta. Wówczas pojawił się najpierw Witek, który też zaczął dreptać i Grześ, który pokazał nam, że da się tam wjechać. Tylko po co? Na zjeździe były betonowe płyty, więc hamowanie na maksa. Tak się rozgrzały przy tym felgi, że złapałem gumę w tylnym kole. Gdy ściągałem oponę przeszedł mnie Edek a następnie Tomek Nowak, który wysłał mi późnym wieczorem SMS-em namiar na nocleg w Tyliczu. Zobaczyłem to dopiero później na śniadaniu w Krościenku. Sprawdzając dętkę odkryłem, że dziura nie jest po stronie opony tylko obręczy. Szybko znalazłem problem. Od gorąca, taśma zabezpieczająca dętkę w miejscach otworów na nyple, została przerwana przez nią samą, uszkadzając przy tym nie tylko taśmę, ale także wpychającą się w tym miejscu dętkę. Zakleiłem to miejsce łatką samoprzylepną a w zasadzie udartą połówką łatki i założyłem nową dętkę. Gdy pompowałem podjechał Tomek, który oferował mi taśmę samoprzylepną. Sam taką miałem ze sobą ale wcześniej o niej nie pomyślałem. Opona trochę biła w tym miejscu ale czas gonił, więc na razie się tym nie przejmowałem. Zaczęło padać i jak najszybciej chciałem się znaleźć na dole ze względu na problemy z hamowaniem przy mokrych warunkach. Udało się zjechać na dół i po przekroczeniu Dunajca na trasie wypatrzyłem zakład samochodowy. Wjechałem do niego z pytaniem, czy mają kompresor zdolny dopompować do 8 atmosfer. Pracownik gdy tylko upewnił się, że mam odpowiednią końcówkę podpompował mi z 6 do 8 atmosfer dziwiąc się, z czego ta opona jest zrobiona. Ja byłem zdziwiony, że małą pompką ręczną naładowałem 6. Od razu się lepiej jechało i w Krościenku na wjeździe wypatrzyłem hotelik z z restauracją a może odwrotnie. Było już po dziesiątej. Zaproponowali mi zestaw, którym się bez problemu najadłem. Myślałem, że Hałuszową będę szedł z buta a jakoś tam się nagle znalazłem na samej górze. Zjazd robiłem bardzo ostrożnie w deszczu. W Niedzicy odwiedziłem sklep ale nie mieli drożdżówek, za to uzupełniłem bidon. Chwilę później robiąc zdjęcie nawigacji a w zasadzie ekranu z licznikiem zarejestrowanych kilometrów mijającej doby, dogonił mnie Darek Urbańczyk. Tu zakończyła się 5 doba maratonu - jego połowa. Zrobiona była też połowa kilometrażu MRDP - 1644km. Do Achoma miałem stratę blisko 100km. Maciej odnotował przymrozek w nocy zdobywając Bystry Wierch.




Doba 6 - 219 km (1886 km)



Darek mówił po drodze, że ten limit 10 dni jest bardzo wyśrubowany, i że chyba się nie wyrobi. Razem podjeżdżaliśmy Łapszankę i opowiadał też o przeżyciach, i że nawet gdy wyląduje kiedyś w domu starców to kto wie czy wówczas zamknięty w swoim świecie nie będzie właśnie brał udziału w takim MRDP. Reszta będzie myśleć, że ten gość jest niespełna rozumu i władzy nad swoim ciałem a on akurat z lekkim uśmieszkiem będzie sobie przypominał tę drogę. A co, gdy pamięć zawiedzie? - zapytałem. Miejmy nadzieję, że tak się nie stanie - odpowiedział. Wcześniej mówiłem mu, że pewnie będę dreptał pod koniec podjazdu, na co i on przytaknął. Jednak podjechałem całość i gdy mnie dogonił podziękował mi za to, że dodałem mu sił widząc jak wjeżdżam. Brzegi mozolnie pokonywaliśmy jadąc zygzakiem w najbardziej stromych częściach. Po drodze młodzi górale coś robili na zewnątrz i zapytali mnie czy to jakiś rajd? Dalej Darek zrobił mi kilka fotek i poprosił o to samo. Dojechaliśmy razem do Schroniska na Głodówce. Witek z Grześkiem jedli już obiad. Po posiłku "synek" położył się na ławce zamykając oczy. Ja zrobiłem to samo a Witek pojechał. Za nim też Darek. Nie chciało mi się spać i niedługo potem odpłaciłem się Grześkowi zdjęciem na fejsie.


fot. Darek Urbańczyk



Do Zakopanego zjeżdżałem powoli bojąc się rozpędzić na mokrej nawierzchni. W mieście szukałem sklepu rowerowego, który jak się okazało nie działał od pół roku. W Intersporcie kupiłem tylko dętkę, taśmy nie mieli. Trochę czasu zmarnowałem przy tym. Na Krzeptówkach zatrzymałem się w znanej mi cukierni po drożdżówki na zapas i zamówiłem kawę z jakimś ciastkiem. Wyszedłem usiąść na zewnątrz gdy zauważyłem córkę kumpla, która zmierzała na trasę by się ze mną spotkać. Chwilę pogadaliśmy - miłe było to spotkanie. Żwawo osiągnąłem Czarny Dunajec bo było z wiatrem. Dalej już trzeba było trochę powalczyć. Po drodze na Orlenie kupiłem jeszcze baterie do nawigacji i przeskoczyłem w lekkim deszczu przełęcz Krowiarki. Dostałem info od Witka, że siedzą na wjeździe w pierwszej knajpie. Nie była pierwsza i gdy do niej tylko wszedłem coś mi nie pasowało. Bardzo mało klientów i ogólny spokój w porównaniu do mijanych wcześniej lokali. Znana z TV Magda G. robiła tam rewolucję. Chłopcy jedli czarne hamburgery a ja zamówiłem tylko gorącą zupę i herbatę. Nie mogli tego zjeść - podobno było niejadalne. Chciałem jechać dalej ze względu na mały kilometraż tego dnia ale namówili mnie na nocleg po drugiej stronie ulicy. W nocy lało, więc nie miałem wyrzutów sumienia. O 22 wszyscy już spali. Wcześniej odkryłem, że rozkleja mi się podeszwa lewego buta i to była realna ewentualność nieukończenia maratonu. Następne dni pomagałem sobie go wypinać z pedału chwytając za podeszwę i przekręcając but ręką.



Wystartowaliśmy przed 5 rano zaliczając pierwszy Orlen na którym wyparzyłem znów bidon. Na zjazdach do Stryszawy bardzo uważałem by się nie rozpędzać za bardzo. Za Milówką przed podjazdem na Szare kupiłem 2 banany i pączki. Dogoniłem chłopców w Istebnej i zjadłem z nimi obiad. Dowiedziałem się od nich, że wszyscy podchodziliśmy z buta sławne płyty. Wyruszyli wcześniej i zanim dojechałem na Kubalonkę Witek znów łatał koło. Tym razem pojechałem dalej by zdążyć zjechać do Wisły przed deszczem. Zanim tam dotarłem już padało. W Wiśle trwał już od wielu lat bezustanny remont drogi, który powodował potężne zakorkowanie miejscowości. Tu dobiegła 6 doba maratonu.




Doba 7 - 277 km (2163 km)



Jechałem każdym możliwym wariantem nie bacząc na wahadła byle tylko do przodu. Zatrzymała mnie ciężarówka na moście, tarasująca ruch. W przeciwnym kierunku sznur samochodów nie chciał się skończyć. Gdy się stamtąd wydostałem zatrzymałem się dopiero w Cieszynie w McDonald's. Nie lubię śląskich, zatłoczonych dróg i mile byłem zaskoczony żelaznym szlakiem rowerowym, na który ślad wprowadził za Zebrzydowicami. Jechałem nim aż do Godowa omijając Jastrzębie-Zdrój, którego się obawiałem pamiętając Góry MRDP 2015. Gdzieś na nim usłyszałem jak dogania mnie ktoś jakby na starej, skrzypiącej Ukrainie. A był to "synek". Napęd jego roweru wymagał natychmiastowego smarowania. Przejeżdżając przez Gorzyczki rozglądałem się za zorganizowanym przez Romana Kaczmarczyka miejscem wsparcia dla zawodników i nagle wypatrzyłem mały plakat przy jednym z domów. Zatrzymałem się a Grzegorz nie zauważył i pojechał dalej. Po moim telefonie wrócił. Roman zajął się czyszczeniem i smarowaniem naszych rowerów, wpierw przynosząc każdemu michę pomidorówki. Wypiliśmy też piwo bezalkoholowe. Witek przejechał tę miejscówkę ale zawrócił po telefonie, gdy dowiedział się o ciepłej misce zupy. Wciągnąłem chyba też jeden z ostatnich kołaczy. Na później wziąłem 2 banany i jakieś wafelki. Chłopcy wracając do punktu wsparcia, na dosyć ruchliwej drodze wystawili tylko rękę i nawet nie obrócili się zjeżdżając na lewo. Za Grzegorzem jechał samochód osobowy. To już spore zmęczenie i podstawowe potrzeby - jechać, jeść, spać - pchało nas do przodu.



Następne kilometry były dosyć płaskie i wieczorem dotarliśmy do Laskowic. W restauracji Przystań zamówiliśmy coś do jedzenia. Wybrałem gulaszową ale to co dostałem było mieszaniną pieczarkowej z kawałkami mięsa i na prędko wrzuconą surową papryką. Byłem zły, zziębnięty i jakoś zjadłem to co się z tego nadawało do spożycia. W Głubczycach zatrzymałem się na Orlenie i podszedł do mnie kibic, jak się okazało dystrybutor czeskiej firmy Sport Arsenal, którą wypatrzył w moim trójkącie pod ramą. Właśnie odkryłem dlaczego mam tak ciężki tył. W podsiodłówce rzeczy, które nie były w wodoszczelnym worku były nasiąknięte wodą. Wykręcałem to wszystko gdy podszedł i nie byłem zbytnio rozmowny. Przy rowerze zostawiłem sporą kałużę. W Prudniku na pewno byłem na stacji i był tam Witek ale nie pamiętam czy coś jadłem. "Synek" wypruł wcześniej do przodu. Gdzieś za Głuchołazami położyliśmy się na chwilę na drodze robiąc drzemkę. Zasypialiśmy na rowerach i nie mieliśmy sił by kręcić pedałami. Gdy się obudziłem byłem przerażony, leżeliśmy blisko środka jezdni. Szybko go postawiłem na nogi i ledwo się kulaliśmy dalej. Pamiętałem, że w Kijowie jest przystanek ale nic nie mówiłem na razie Witkowi. Gdy tam dojechaliśmy, wyciągnęliśmy śpiwory i zalegliśmy na ławce. Było pół godziny po północy. Nie mogliśmy tego wieczora znaleźć żadnego noclegu. Nie wiem czy mi się śniło czy rzeczywiście Witek wylazł z niego nago podczas tych godzin na jawie. O 4:30 gdy szykowałem się do startu dotarł szczęśliwy Marcin Zielkowski. Szczęśliwy, że z kimś w końcu może porozmawiać na żywo bo już dostawał pierdolca z samotnego kręcenia. Pomimo ciągłego gadania przez telefon. Nie wiem jak oni mogą to robić godzinami podczas jazdy. Ja się odciąłem totalnie od świata zewnętrznego. W większości miałem włączony tryb samolotowy by oszczędzać baterię i tylko przywracałem łączność by wysłać SMS z PK. Wówczas telefon zachowywał się jak katarynka bo schodziło mnóstwo wiadomości, którymi nie zaprzątałem sobie głowy. Przeglądałem je tylko gdy była chwila czasu na jedzenie lub podczas podładowywania telefonu. Miałem też możliwość ładowania go z dynama ale nie zaryzykowałem w tych warunkach pogodowych. Grzegorz dotarł około 2-ej do stacji w Złotym Stoku i tam przespał się 2 godziny w cieple. Zanim wystartowałem już kręcił dalej. Uciekłem Marcinowi bo piliło mnie do WC, z którego chciałem skorzystać na stacji Lotos przy krajówce nr 46 blisko Otmuchowa. Niestety o 5-tej rano nie chcieli mnie wpuścić do środka. Na parkingu dokazywała młodzież przy swoich brykach. Pojechałem dalej, ale nie dowiozłem do następnej stacji Orlen w Paczkowie. Musiałem walić w krzaki. Chwilę później jadłem ciepłe pierogi na niej, gdy dotarli Marcin a następnie Witek. Zapytując co ciepłego mogę zjeść prócz hot-doga bardzo nakręcony pracownik nocny tego obiektu zaproponował mi je i po raz pierwszy w życiu je tam jadłem. Zapytałem go jaki ma sposób na takie pobudzenie na co odpowiedział, że wypija 7 kaw. Na mnie to już nie działało. Marcin podał mi telefon bym porozmawiał sobie z Grzegorzem, który chwalił się, że już podjeżdża pod przełęcz Puchaczówkę. Wyjechałem pierwszy i w Złotym Stoku przy PK zapytałem starszego mężczyznę o piekarnię, której podobno miejscowość nie posiada. Na podjeździe na przełęcz Jaworową dogoniłem Maciej Pateraka, co mnie znów zdziwiło. Pod górę jechał powoli i mówił, że miał szczęście znaleźć w okolicy nocleg. Lądek-Zdrój osiągnąłem szybciej. Szukając śniadania dotarłem do Dino w Stroniu Śląskim, gdzie uzupełniłem napoje i zaopatrzyłem się w świeżutkie drożdżówki. Wcinając jedną z nich przed sklepem zobaczyłem najpierw Macieja a później Marcina. Żaden nie zareagował na moje nawoływania. W Czarnej Górze znalazłem Restaurację-Karczmę Puchaczówka, serwującą śniadania. To miejsce kojarzy mi się ze skręconym na nartach kolanem i za każdym razem gdy tu jestem mam wspomnienia tego wypadku. Zamówiłem jajecznicę z ciepłymi napojami, poinformowałem Witka o tej miejscówce i podłączyłem telefon do ładowania. Zanim się dokulał byłem już po, ale domówiłem po nim jeszcze owsiankę. Wyglądała apetycznie. Za całość zapłaciłem 58zł - najdroższe śniadanie jakie kiedykolwiek jadłem. Dojeżdżając do Nagodzic zakończyła się 7 doba. Achom dalej był około 100km przede mną. Grzegorz już zjeżdżał krajówką nr 8 do Kudowy-Zdrój, był 50 km dalej. Przed maratonem wszyscy wyznaczali koniec 7 doby w Świeradowie-Zdrój jako pewnik osiągnięcia mety w limicie. Nawet przez myśl mi to nie przeszło, gdy się zakończyła. Musiałem być mocno otępiały.




Doba 8 - 246 km (2409 km)



Międzylesie osiągnąłem pierwszy. Zatrzymał mnie zamknięty przejazd kolejowy i znów ruszyliśmy razem. Wiedziałem, że zaraz będzie stromy podjazd, który oboje pokonaliśmy z buta. Znów padało. Przy zalewie wodnym w Rudawie przystanąłem by zjeść drożdżówkę. Zaczynało mocniej padać, gdy dogonił mnie Witek i zaproponował byśmy na chwilę odpoczęli pod brezentowym zadaszeniem w pobliżu. Chyba była to jakaś okazjonalna smażalnia ryb. Witek podchodząc z buta podjazd za Międzylesiem zaczął gadać o wycofie i pytał kilka razy gdzie tu jest najbliższe PKP. Trochę mnie to dziwiło bo chwilę wcześniej przejeżdżaliśmy przejazd. Siedząc na ławkach znów o tym gadał. Zadzwonił do żony i próbował z nią to pertraktować. Edyta nie chciała o tym słyszeć i zagrzewała go do walki. Wiedziałem, że taki stan potrafi się udzielić słuchaczowi, więc zwinąłem się stamtąd wcześniej. Wjeżdżając do Zieleńca wypatrzyłem Edka siedzącego z małżonką w samochodzie. Bardzo ostrożnie zjeżdżałem do Kudowy-Zdrój wkurzając się na mijające mnie samochody. Tam szukałem lokalu, w którym mógłbym się ogrzać i zjeść obiad w środku. Tylko zewnętrzne ogródki były wolne. Wszystkie obiekty były oblegane z powodu opadów. Co robić w taką pogodę? Najlepiej siedzieć w knajpach. Edek mnie wyprzedził zanim zdecydowałem się podjeżdżać wyżej. Normalnie na górze działają lokale więc miałem nadzieję zjeść w Karłowie. Zadzwoniłem do Grześka zapytać czy były tam otwarte lokale, ale nie wiedział. Zanim osiągnąłem wjazd na 100 zakrętów po prawej wypatrzyłem kawiarnię i restaurację nad stawem rybnym. Była otwarta a wewnątrz był tylko jeden zapełniony stolik. Zamówiłem makaron i ciepłe napoje, które szybko znalazły się na wybranym stole. Ociekałem cały wodą, więc wybrałem miejscówkę przy samym wejściu aby nie robić zbytniego bałaganu. Podzieliłem się odkrytym lokalem z Witkiem, ale już zamówił coś niżej. Gdy kończyłem konsumpcję nagle ktoś wchodzący klepnął mnie po plecach, witając ze mną. Był to mój szwagier z siostrą i dziećmi. Przyjechali tego dnia specjalnie do mnie, by mnie wesprzeć na duchu w walce. Siostra jak mówiła, wyczuwała myśli o rezygnacji. Rzeczywiście uciekając Witkowi tego dnia zastanawiałem się nad sensem tej deszczowej katorgi, ale nie myślałem o wycofie. Marta zagrzewała mnie jeszcze do walki o limit, choć po cichu już wątpiłem w jego powodzenie. Planowała mój dojazd bez przerwy do promu Połęcko, co tylko wywołało mój śmiech. Byłem styrany na maksa i już planowałem kilkugodzinny nocleg w Kowalowej w gościńcu. Mimo zamieszania jakie zrobili w tym lokalu byłem mile zaskoczony tym spotkaniem i na pewno było mi cieplej na sercu.


fot. szwagier Wojtek


Pod krzesłem, na którym siedziałem zostawiłem dużą kałużę ściekającej ze mnie wody. Siostra wyściskała mnie na koniec i bez przerwy jechałem aż do Głuszycy, po drodze w Karłowie mijając Marcina. Tam po zakupach na następny dzień i SMS-ie na PK dowiedziałem się o wypadku Witka na 18% zjeździe do Tłumaczowa. Wcześniej mu o nim wspominałem. Nie padało już od jakiegoś czasu. Szybko się skontaktowałem z Edytą, która poinformowała mnie o tym co i jak, nie wiedząc jeszcze dokładnie co się stało i noclegu, który wstępnie zarezerwowała dla Witka i dla mnie w Rybnicy Leśnej. Skontaktowałem się z właścicielką i poinformowałem o sytuacji. Sam skorzystałem z noclegu i kolacji zrobionej specjalnie dla mnie. Dotarłem tam około 22-ej. Ten obiekt odwiedziłem już wcześniej w mojej pierwszej podróży dookoła kraju. Po drodze jeszcze spotkałem wsparcie Edka - Marzenę, z którą zamieniłem kilka zdań. W Agro nie było zasięgu i nie mogłem się skontaktować ani z Witkiem ani z Edytą. Wyprałem brudne gacie, zjadłem i rozwiesiłem na grzejniku co miałem do wysuszenia. Właścicielka wspominała, że ktoś w dzień chciał na kilka godzin wynająć pokój ale wówczas jeszcze nie wiedziała o naszym maratonie i się nie zgodziła. No bo jak na kilka godzin i jeszcze w dzień? Może ktoś później miał lepiej. Przed 4-tą jechałem dalej ale w okolicach Lubawki musiałem się zdrzemnąć na chwilę. Zatrzymałem się na stacji paliw Circle w Podgórzynie, gdzie para kibiców zajechała za mną z jakiegoś triathlonu. Przy kawie wciągnąłem całą czekoladę wiedząc, że niedługo będzie podjazd na zakręt śmierci. Prócz tej pary, wypytującej mnie o maraton był tam koleś z psem bardzo podobny wyglądem i zachowaniem do Kazia Piechówki. I nawet głos miał podobny. Normalnie jego sobowtór, tyle że już tankował piwo od rana. Zanim dojechałem do ronda na Karpacz kilka razy mnie otrąbiono, więc mogłem jeszcze być senny ale nie, nie wydawało mi się, to był Kaziu. Przed Piechowicami spotkałem Edka, który znów próbował żartować. Pierwszy raz w Ustrzykach G. stwierdził, że nie lubi jeździć w kurzu. Tu też była aluzja do tego kurzu chociaż nie padało. Bardzo wyzywał na kierowcę, który przejechał blisko każdego z nas. Fakt, bliżej się nie dało. Gdy wyjechałem na krajówkę nr 65 do Szklarskiej Poręby - przystanąłem by zrzucić z siebie część rzeczy przed podjazdem. Zaraz potem dogoniłem go na pierwszym przewyższeniu gdy szedł z buta. Spokojnie na młynku 1:1 wjeżdżałem dalej by w ostatniej części podjazdu, najbardziej chyba stromego, spotkać się z ledwo toczącym samochodem. Przez otwarte okno kierowca zapytał czy z maratonu? Powiedział, że jeździ w Mastersach i, że ktoś przede mną dreptał tu bardzo wyczerpany i pojechał dalej. Na zakręcie znów przystanąłem by się ubrać przed zjazdem do Świeradowa-Zdrój i zaraz pojawił się Edek. Na rozdrożu Izerskim kierowca był już przebrany w kolarski strój i po chwili jechaliśmy razem dyskutując o tej zajawce. Na Orlenie w Świeradowie była małżonka Edka, Marzena i Łukasz Łapa. Gdy dotarł Edek przy kawie przeszedłem z nimi na ty. W końcu przejechaliśmy całą południową granicę spotykając się dosyć często. Łukasz myślał o wycofie. Nie pamiętam kto z nas wyjechał wcześniej, Edek czy ja, ale później jeszcze jechaliśmy dalej przed Zgorzelcem. Ostatni podjazd do punktu grawitacyjnego poszedł w siodle, choć wyminęło mnie kliku zadowolonych rowerzystów na elektrykach. Pomyślałem tylko - spierdalajcie! Ciekawe czy byliby wstanie tu wjechać na normalnym rowerze po 2300km w nogach i w takim czasie. Gdzieś na zjeździe za Pobiedną w przeciwną stronę jechał Arkadiusz Jaskuła - zawodnik poznany na Wiśle 1200, który na fejsie obiecał mnie odwiedzić na trasie. Razem gadając dojechaliśmy do Zgorzelca i zjedliśmy obiad. Rzeczywiście, nawet nie zdawałem sobie sprawy jak fajne to jest po tak długiej samotnej włóczędze. Teraz zrozumiałem Marcina. Doba 8 zakończyła się w okolicach Przylasku około 25km przed Zgorzelcem. "Synek" przejechał odcinek czarnej kostki brukowej i był już za Nowymi Czaplami - ponad 100km dalej. Achom wypracował przewagę około 130km.


fot. Arkadiusz Jaskuła




Doba 9 - 347 km (2756 km)



Po obiedzie Arek przejechał się jeszcze do Pieńska. Po drodze rozebrałem się z nogawek a dalej też ściągnąłem rękawki. Próbowałem jak najszybciej przejechać kostkę brukową z planem dotarcia na ostatni prom, ale im dłużej jechałem po tych dziurach stawało to się coraz bardziej nieosiągalne. W końcu przed Brodami na Łuku Mużakowa dałem za wygraną. W Brodach przystanąłem się ubrać i w mig przy mnie znalazło się sporo młodzieży spoglądającej na mój rower. Od słowa do słowa, gdy się dowiedzieli, że jest zainstalowany na nim GPS, którym można nas śledzić, nagle się rozpierzchli. Wieczór już powoli przechodził w noc gdy zmierzałem do Gubina. Po prawej stronie kierunku jazdy widać było potężną ulewę z granatowego nieba. Jechałem ile sił w nogach by zdążyć uciec i gdy tylko zatrzymałem się na wypatrzonym przystanku obok Pleśna, chlusnęło wodą. Była 20:30. Prom nie działał już od półgodziny. Prognoza pogody nie dawała szans na suchą jazdę do 2 w nocy. Chciałem się przespać te godziny ale lokalsi powyrywali wszystko co można było w tym budynku i zrobili sobie w nim wysypisko śmieci. Po podłodze ruszało się robactwo. Zapach też nie zachęcał. Na zewnętrznej części jeszcze pod dachem była króciutka ławka na dwa tyłki i też robactwo. Chciałem się tam przespać pomimo warunków, i gdy już miałem wyciągać śpiwór i płachtę biwakową nadjechał Marcin, który tylko krzyknął - jedziemy, czas goni. Przestało w tym momencie padać, więc pomyślałem trza gonić. Zanim wyjechałem znów lało. Ale dopiero naprawdę zaczęło lać się z nieba za Gubinem. Kierowcy dawali mi czasem długimi po oczach. Przy którymś razie pomyślałem, że zaraz ich nauczę i włączyłem stroboskop z lampki bateryjnej. Niestety tak już zostało i po chwili Marcin, którego dogoniłem miał z tego ubaw. Zasłoniłem ręką światło i później odłączyłem zasilanie. Ale na kierowców na chwilę podziałało. Lało tak mocno do Krosna Odrzańskiego i za nim przed Osiecznicą weszliśmy na stację paliw, gdzie zdrzemnęliśmy się, ja na kanapie a Marcin na krześle przy stoliku. Dotarliśmy do dużej wiaty przystankowej w połowie odcinka Cybinka-Słubice i postanowiliśmy na moment się jeszcze zdrzemnąć. Podobno chrapałem tak bardzo, że Marcin który się przykrył po pewnym czasie NRC-tką nie miał odwagi mnie budzić. Ocknąłem się trzęsąc się z zimna po blisko 2 godzinach. W Słubicach postój na gorącej herbacie na stacji i zamulanie do Kostrzyna nad Odrą. McDonald's był jeszcze zamknięty a marzyłem po drodze, że tam coś wleci do żołądka. Był za to otwarty kiosk ze świeżymi wypiekami na wyjeździe, gdzie był już Marcin. Wypiłem kiepską kawę przy szamaniu drożdżówki opędzając od natrętnej osy. W Gorzyczkach na punkcie u Romana użądliła mnie osa w środkowy palec prawej ręki i przez następne dni coraz bardziej to puchło. Przed Mieszkowicami gdy musiałem wleźć w krzaki przeszedł mnie Marcin. Zamulałem mocno i gdy zobaczyłem restaurację w Starych Łysogórkach, zamówiłem śniadanie. Chwilowo nie padało. To zamulanie i przystawanie na drzemki ciągnęło się do południa. Przed Osinowem Dolnym znowu padało i drzemałem w kiepskiej miejscówie PKS. Odpoczywałem też w miejscowości Piasek. Tam zegar wybił 12-tą. Irek zwiększył przewagę do około 160km a "synek" był 20 kilometrów za nim w Międzyzdrojach.




Doba 10 - 312 km (3068 km)



Nie wiedzieć dlaczego nagle puściło przymulanie i dalej jechałem znacznie sprawniej. Za Krajnikiem Dolnym na stacji była kawa z hot-dogiem. Nie padało i było całkiem ciepło. Rozebrałem się z kurtki przeciwdeszczowej. Między Widuchową a Pniewem, na którejś hopce dogoniłem Marcina. Nie spać, jechać - zawołałem. Mówił, że boli go kolano. Szło mi całkiem dobrze i uciekłem do Gryfina, gdzie znów lekko kropiło. Zjadłem tam obfity obiad. Na PK w Szczecinie spotkałem go z opuchniętym kolanem i myślami o wycofie. Nie mógł jechać z powodu bólu. Poradziłem mu nocleg i ew. następnego dnia podjęcie decyzji. Pożegnaliśmy się i rura do przodu bo było już po 16-tej. Przed Goleniowem na Orlenie byli Edek z Marzeną. Znowu ty? - krzyknęła. No cóż, spodobałaś mi się, więc teraz gonię - odpowiedziałem. Edek nic nie powiedział, skonsternowany. Ruszyli wcześniej ale dostałem takiego powera, że wyprzedziłem go gdzieś przed Przybiernowem, gdy jechaliśmy super trasą przy S3, skacząc z jednej na drugą jej stronę. Marzena wyszła przed samochód czekając na męża, myląc mnie z nim gdy ją mijałem. Usłyszałem tylko - a gdzie jest Edek? W Wolinie kupiłem na noc dwie kanapki na Orlenie i wypiłem kawę. Było po 20-tej. Do Międzyzdrojów bardzo ciężko się jechało poboczem krajówki nr 3 wśród szalejącego ruchu TIR-rów. Naprawdę bałem się o swoje życie w tych ciemnościach. Nie pomagało nawet moje silne światło z przodu i 2 mocne lampki tylne. Tu też myślałem - po co mi to wszystko? Na PK w Międzyzdrojach dotarłem wcześniej od Edka i widziałem samochód Marzeny chociaż z krajówki zjechali szybciej. Dotąd myślałem jeszcze, że przy całonocnym kręceniu osiągnę metę w limicie. Niestety po zmianie kierunku na wschód, wiatr nie pozostawiał złudzeń. Nie było szans.


Później, już po maratonie w komentarzach znalazłem taki wpis:


W Międzywodziu wypatrzyłem wiatę bez szyby około godziny 23-ej. Zadzwoniłem do "synka", ile mu zostało? Akurat zrobił sobie 15-to minutową drzemkę. Był około 170 km przed celem. Podzieliłem się z nim, że może mieć ciężko wyrobić się przy tym wietrze. Nie chciał gadać bo spał i zabierałem mu cenną chwilę. Kombinowałem jak się przespać w tej wiacie, gdy po raz ostatni widziałem przejeżdżającego Edka przed metą. Światło pobliskiego budynku padało wprost na przystanek, wiatr w nim hulał, więc ruszyłem dalej w poszukiwaniu lepszej miejscówki. Pogodziłem się już z porażką. Nie było sensu zawalać nocy. Za Dziwnówkiem na leśnym parkingu, mimo stojącego w głębi samochodu, wlazłem do śpiwora w płachcie na stole pod zadaszeniem. Rozebrałem się wcześniej do krótkiego rękawka i w samych spodenkach przespałem blisko 3 godziny. Edek stanął na ten czas w Pobierowie. W Trzebiatowie na stacji obsługujący myślał że jestem Edkiem i że wróciłem się po coś. Był tam ok 40 minut wcześniej. Ja robiłem 2 drzemki po drodze. Opowiedziałem gościowi, że może mnie zobaczyć na mapie u niego na stacji, czego nie omieszkał sprawdzić zaskoczony. Do Kołobrzegu jechałem w coraz większym ruchu i skorzystałem przed nim z kolorowej ścieżki rowerowej do miejsca, gdzie nie nadawała się do dalszego użytku. No i się zaczęło trąbienie, wyzywanie przez otwarte szyby pasażera, a nawet próbę zepchnięcia przez wzburzonego kierowcę busa na pobocze. Pomachałem mu ręką i popukałem się po czole. Nawet uciekłem w samym Kołobrzegu na ścieżkę ale przed PK i tak jechałem dwupasmówką bo się skończyła. Policja nie widziała w tym problemu, więc skąd biorą się tacy szeryfowie prawa? Edek opowiadał wcześniej, że na pustej drodze wyprzedził go TIR i specjalnie wyhamował by się z nim zrównać. Kierowca pokazał mu ścieżkę obok i zepchnął z drogi. Na mecie Maciej także niemile wspominał to miasto a w zasadzie kierowców. Jeden opamiętał się, gdy zobaczył, że ma kamerę. Kołobrzeg to numer 1 jeśli chodzi o nieprzychylność kierowców do roweru na jezdni. Trzeba by ich wszystkich wysłać na dodatkowe jazdy wewnątrz kraju. Z poprzedniej edycji MRDP również miałem takie przeżycia i bardzo pragnąłem przejechać to miasto w nocy. Nie udało się. Byłem na PK przed 7-ą rano. Na Orlenie podładowałem telefon, zjadłem ciepłe pierogi z kawą i sprawdziłem jak się ma sprawa na trasie. Na relacji napisałem:


"synek" dasz radę, już niedaleko.


Wiatr mocno utrudniał jazdę i wysysał ostatki sił jakie zostały. W Gąskach były drożdżówki lecz już nie działały. Do Dąbek drzemałem jeszcze w wiatach i nie podobały mi się ścieżki rowerowe przed nimi. Jednak z nich korzystałem. Limit 10 dni skończył się, gdy stanąłem przy tablicy wjazdowej do tej miejscowości. Edek właśnie ją opuszczał. Wszyscy przed nami zdążyli.




Doba 11 - 179 km (3247 km) - 12:41 h po limicie.



W pierwszej knajpie zamówiłem pomidorówkę. Mimo wczorajszego pogodzenia się z porażką byłem tym rozczarowany i zawiedziony. Tyle włożonego przez te 7 lat wysiłku poszło na marne. Nie dałem rady. MRDP pokonało mnie drugi raz z rzędu, a w zasadzie ten limit. Już rok wcześniej po MRDP Wschód zastanawiałem się czy jest sens brać udział w tej mordędze. Suma czasu nie dawała złudzeń, choć mieliśmy przejechane w całości około 300km więcej. Ale w trzech odcinkach, a to całkiem co innego.

Włączyłem telefon i sprawdziłem kto zdążył. Tylko my z Edkiem zostaliśmy w tyle. Cieszyłem się tym, jednocześnie będąc smutnym. Podzieliłem się wieścią o porażce na fejsie, jednocześnie gratulując tym na mecie. Na relacji napisałem:


NIE DAŁEM RADY. CZAS NA KOLARSTWO ROMANTYCZNE



"Synek" przeszedł wszystkich dziadków z którymi jeździł czwarty rok! Czyli Kazia, Irka i Macieja, który w ostatniej dobie zrobił blisko 500km!



Do Ustki było niewiele ponad 45km, więc pomyślałem, że nie potrzebuję nic więcej do jedzenia bo to rzut beretem i zaraz tam będę. O naiwności! Jechałem tam prawie 4 godziny. Licznik pokazywał maksymalnie 12 km/h. Po drodze leżałem na jakimś trawniku i drzemałem. Następnie wyprzedził mnie chłopiec na hulajnodze. Na elektrycznej, ale już mocno wyładowanej, bo musiał sobie pomagać. Widać było, że sprawiło mu to frajdę. Czasami zdawało mi się, że mimo wkładanego wysiłku nie poruszam się do przodu. Tak wiało! W Ustce pojechałem do znanej restauracji z MRDP Zachód, w której jedliśmy razem z Maciejem Paterakiem. Obsługa wpuściła mnie do środka z rowerem co było dla mnie szokiem. Kelner zaproponował na postawienie mnie na nogi podwójne espresso zanim zamówiłem danie. Widać było zainteresowanie wyścigiem. Podziałało i za Ustką licznik pokazywał już nawet 26 km/h. Znów się rozbierałem bo wyszło słońce - pierwszy raz od okolic Zgorzelca. Wcześniej przerażony tym wiatrem i wyciąganą prędkością brałem możliwość walki jeszcze przez całą dobę.

Dziwnie się czułem patrząc na mapkę z moją samotną kropką w Dąbkach przy zupie. Byłem sam na całej północnej granicy. Edek był na oddzielnej stronie dla kategorii Support, o którą przed maratonem najbardziej zawzięcie walczył Wilk z organizatorem. Też się do tego przykładałem pamiętając wyczyn Remka Siudzińskiego z dwoma wozami technicznymi i załogą 6 osób wsparcia na MRDP 2017. Teraz było prawdopodobieństwo powtórki a to całkiem inna zabawa, gdy nic się nie wiezie na rowerze i nie trzeba ogarniać wszystkiego w pojedynkę. Jedzenia, spania itd. Ale wyszła z tego kompletna klapa. Z dwóch zawodników w tej kategorii został tylko Edek, po wypadku w pierwszym dniu jego konkurenta. Dopiero on musiał czuć się samotnie, tym bardziej, że mało kto ze śledzących wiedział o oddzielnej stronie WWW z monitoringiem. A jechał podobnym tempem do innych, w tym moim. Następnym zawodnikiem za mną był Marcin Zielkowski w Szczecinie, który jednak zrezygnował i dalej przed Kostrzynem nad Odrą Marcin Kabała. Ostatni zawodnik opuszczał dopiero kotlinę Kłodzką.

Dosyć szybko musiałem się ubrać bo zimno potęgował szalejący wiatr. Bardzo mi się dłużyło do Gniewina. Jeszcze przed, drogę przecięła mi rodzinka dzików, wymuszając chwilowy postój. Robiłem też kilka drzemek. Na jednej spadł krótki deszcz. W Gniewinie wpychałem po raz ostatni worki foliowe pod nogawki osłaniające przed zimnem kolana. Z własnej głupoty nie zabrałem ze sobą spodni dla odchudzenia bagażu. Na zjeździe zaliczyłem tę samą dziurę co 4 lata wcześniej. Szczęśliwie i tym razem nic się nie stało. W Minkowicach ostatni raz musiałem się zdrzemnąć. W tym czasie młodzież urządziła sobie wyścigi samochodowe w kierunku Karwi. Może nawet lepiej, że spałem.

Przed Karwieńskimi Błotami zatrzymał się samochód i wybiegł z niego Edek, gratulując mi i dziękując za miłe poznanie siebie nawzajem. Pokazując medal powiedział, że jego syn zapytał: i co z tego masz prócz kawałka metalu, za który jeszcze wydałeś kupę kasy? Popukałem się tym medalem w głowę odpowiadając, że jesteśmy wielkimi głupcami.



"Być może Darwin się mylił; wcale nie pochodzimy od małpy,
ale od owcy, której cechą charakterystyczną jest to, że lubi
ślepo podążać za byle czym."

"Mądrość Toskanii" - Ferenc Máté



Uścisnęliśmy sobie dłonie i na pożegnanie krzyknął: do następnego! Wcześniej, podczas deszczowych dni, którejś naszej mijanki, zły na te warunki powiedział, że jego rodzina cierpi przez te jego kolarstwo i jest jeszcze tyle rzeczy których nie robił a zaraz skończy 50 lat.


- Latałeś choćby na paralotni? - zapytał. Odpowiedziałem, że nie.

- No widzisz. Ja też nie. Tylko to kręcenie i kręcenie. Kończę z tym po tym maratonie!


Jeszcze w Dąbkach chciałem przegonić Edka, ale był na mecie przede mną 1:39 h. Im bliżej byłem Bałtyku, tym mocniej wiało. Pomyślałem wówczas, wietrze i tak już nie wygrasz. Morze w Karwi nie szumiało a ryczało ze wściekłości, że oto tu jestem i nie poddałem się. Przed Jastrzębią Górą nagle z całkowitych ciemności wypadł na drogę kompletnie pijany i zdziwiony gość, że rowerzysta tu jedzie. Zatrzymał się jak wryty na środku drogi, gdy go wyminąłem. Byłem identycznie zdziwiony. Pod latarnią czekał mój szwagier Wojtek, który specjalnie przyniósł szampana i Daniel - organizator z Kasią.


Powiedziałem mu to, co sobie powtarzaliśmy podczas deszczu, że na pewno sprawdził pogodę i dlatego nagle zrezygnował ze startu razem z nami.


Podczas tych deszczowych dni miałem wrażenie, że Ci na górze jeśli istnieją, mają niezłą zabawę z tych igrzysk. Przeżyłeś pierwsze dni ulewy? - damy ci chwilę odpocząć i chlust-niemy jeszcze bardziej. Dałeś radę? - to obniżymy mocno temperaturę. Jeszcze jedziesz? - to włączymy ci na koniec wentylator.


41 minut po północy w 252:41 h - 10 dni 12 godzin i 41 minut - zakończyła się dla mnie "wodna" przygoda MRDP 2021. Po raz czwarty objechałem Polskę, w tym 3 razy w drodze związanej z tym maratonem. Bez wątpienia, to najtrudniejsza wyrypa w naszym kraju.



Następnego ranka po wyspaniu i umyciu roweru, nagrałem filmik podsumowujący i puściłem na fejsa:


- Czy było warto? Myślę że warto. Warta, warta wycieczka, przygoda może bardziej do opowiadania wnukom.


Na 78 startujących tylko 29 zmieściło się w limicie. 15 osób przyjechało po nim, w tym 2 kobiety: Marzena Szymańska (Kot) i Gosia Szwaracka. Ostatni zawodnik osiągnął metę w 358:50h - 14 dni 22h i 50 minut. Wielki szacunek dla wszystkich! Ten maraton ukończyli najwięksi hartem ducha, najwytrwalsi, samodzielni i kreatywni zawodnicy. Nie ważne czy w limicie, czy poza nim. A trzeba mieć odwagę, by podjąć to wyzwanie.





"Pokonywanie trudności to jedna z rozkoszy życia."

"Śmierć Achillesa" - Boris Akunin



Wielu bardzo mocnych zawodników wycofało się z powodu mniejszych lub większych kontuzji. Przykładowo otwarte złamanie obojczyka po locie w las, czy Witkowe złamanie kości biodrowej na zjeździe w górach.


W komentarzach na stronie MRDP znalazłem taki wpis:



"...życie składa się raczej z okruchów teraźniejszości, które
zapadają w pamięć, i tak naprawdę tylko z tego składa się
nasz świat.

"Jadąc do Babadag" - Andrzej Stasiuk



Oceńcie sami.



Kompletny medal złożyło tylko sześciu zawodników i tylko czterech w limicie:

- Kazimierz Piechówka

- Ireneusz Szymocha (Achom)

- Maciej Paterak

- Grzegorz Szamrowicz - "synek"


Jacek Kozioł, który zebrał wszystkie elementy nie klasyfikuje się ze względu na przejazd odcinka górskiego w innym terminie. Po limicie całość zebrał Wojtek Łuszcz (Włóczykij) i ja, Paweł Mielczarek (Pirzu).



"Współcześni ludzie zastąpili wszelkie emocje strachem.
Wszyscy mają marzenia ale niewielu je realizuje. Reszta to
tchórze. A jeśli tych niewielu ma rację? Zwłaszcza wtedy."

"Gdyby wszyscy realizowali marzenia byłoby tu pusto."

z filmu "Weronika postanawia umrzeć" - na podstawie książki Paulo Coelho



Zdjęcia rowerów przed startem





































moja strzała przed myciem po maratonie



Zostałem jeszcze 3 dni w Jastrzębiej Górze z siostrą i jej rodziną. Prawie cały pierwszy dzień po dotarciu do mety spędziłem w bazie a w następnych do niej zaglądałem. Na końcówce trasy wyczekiwałem przyjeżdżających zawodników. W dzień wyjazdu spotkałem się jeszcze z Marcinem Kabałą, Jakubem Gierlikiem, z którym odprowadzaliśmy samochód Witka, Łukaszem Hedko, Andrzejem Skwareckim, Arturem Furmańskim, Waldkiem Kędysiem i Marzeną Szymańską. Widziałem się też z Kazikiem Piechówką i sporo czasu z Maciejem Paterakiem i jego żoną. Daniel i Kasia czekali chyba do końca.


Jakub Gierlik na końcówce trasy


Z Jakubem


Andrzej Skwarecki, Artur Furmański i Łukasz Hedko



Wszystkie medale związane z MRDP ~11000 km




po powrocie do domu




 Powrót do zakładki Publikacje


Wszystkim spotkanym na trasie dziękuję z całego serca za dobre słowo i pomoc.


© Mielczarek Paweł. pirzu@poczta.onet.pl