Jak to wszystko się
zaczęło?
Po raz
pierwszy do Zakopanego zawiózł mnie mój znajomy na ostatnim roku studiów. Rano
o godzinie szóstej, po nocnej zmianie wyjechaliśmy w trójkę by przespacerować się
po Tatrach. Całą drogę padał deszcz a ja spałem. Gdy dotarliśmy na miejsce nie
zobaczyłem nic, prócz chmur, z których cały dzień mżyło. Znajomy przeprowadził nas
przez dolinę Strążyską, Sarnie Skałki do Kalatówek. Poziomy wysokości nie
robiły na mnie wrażenia gdyż ich nie widziałem i dziś znając je, też nie robią
nic. Natomiast wycieczka okazała się klapą. Byliśmy całkowicie przemoczeni, ubłoceni,
zziębnięci i zmęczeni. Na koniec na Krupówkach coś zjedliśmy i szykując się do
odjazdu na chwilę wyłoniły się z chmur potężne, granitowe ściany Tatr, które
zrobiły na mnie niesamowite wrażenie. Tamten widok włączył we mnie jakiś
magnes, co to mnie tam przyciąga i przestać nie chce. Było to w pierwszej
połowie 1998r.
Co było dalej?
Później
jeździłem od czasu do czasu, z Nim by tam chodzić po przetartych szlakach. Wycierali
je, tysiące a może setki tysięcy takich jak my. W 2005 zaprowadził mnie na Rysy
od słowackiej strony, gdzie sam nie dotarł. Jak się później okazało, nerwica
serca wygrała. Nic się na szczęście nie stało a ja zdobyłem
polski szczyt Rys 2499m. Choć drugi, słowacki i wyższy
o 4 metry był w zasięgu ręki, musiałem szybko schodzić by dotrzeć do
potrzebującego. Od tego czasu zmuszony byłem chodzić sam. Jednak zacząłem tam
częściej bywać i zdobywać kolejne szczyty. Tamtego roku byłem jeszcze
czterokrotnie. W następnym sześć razy wyjeżdżałem w góry od końca kwietnia do
września. Posmakowałem też większych, słowackich przestrzeni. Przeszedłem dziesiątki
kilometrów ścieżek i zasmakowałem zimowego chodzenia. W 2007 zrobiłem zimowy kurs
turystyki wysokogórskiej, co dało mi inne spojrzenie na traktowanie gór.
Tego,
że są niebezpieczne, dumnie stojące i gardzące takim puchem na wietrze jak my, doświadczyłem
niejednokrotnie. Nauczyłem się pokory do nich, do życia i samego siebie. Widziałem
różne postaci nieodpowiedzialnych, źle przygotowanych i lekceważących je
turystów. Często przegrywających swe istnienie, a szkoda. Pewnikiem na
nieszczęście nie zawsze jest powyższe. Zaślepienie zdobyczy następnej góry też
kończy się różnie. Sam doświadczyłem smaku złamanej dumy z powodu przymusu odwrotu.
Jednak dzięki temu dalej tam chodzę, i cieszę duszę panoramami. Nic na siłę, co
nie oznacza, że jak pada to nie idę.
Po co tam chodzić?
Dźwigając
plecak chodzą od jednej doliny do drugiej, od tego schroniska do tamtego. Nasuwa
się pytanie, po co tak się męczą? Gdy zaczynałem, sam często się nad tym
zastanawiałem. Widząc ludzi z wielkimi plecakami, od ciężaru, których patrzyło się
na nich z politowaniem, nie dawało mi to spokoju. Ja jako wygodny turysta,
zazwyczaj wyruszałem z Zakopanego i do niego wracałem, robiąc te same trasy, co
oni. Szybko się przekonałem, że jest to bardzo mecząca i dużo dłuższa wędrówka,
choć w ten sposób przeszedłem większość polskich szlaków. Jednak trzeba wówczas
szybko chodzić by nadrobić stracony na dojścia czas. Nie zatrzymywałem się zbyt
długo by przed zmrokiem być na dole. Omijało mnie w ten sposób sporo atrakcyjnych
widoków. Góry przemierzałem jak struś pędziwiatr. Niestety nie wszędzie da się
w ten sposób chodzić. Przekonałem się o tym w 2006r pokonując Orlą Perć w jeden
dzień. Zacząłem od rana, od 7-mej w Kuźnicach by skończyć po 12 godzinach w
Pięciu Stawach. Ta wyczerpująca trasa uzmysłowiła mi, że te schroniska to dobre
bazy wypadowe i nie trzeba się tak męczyć, a i więcej czasu można się
delektować przyrodą. Dawniej, nie zbyt często udawało mi się zobaczyć kozice,
bo nie miałem czasu by patrzeć. Obecnie, tak jak tamci potrafię iść i przyglądać
się otoczeniu, usiąść i ze zwieszonymi nogami zamyślić się na chwilę. Spiesz
się powoli a na pewno wrócisz z piękniejszymi doznaniami. Najlepszą zapłatą za trud
podejść, zejść i dźwigania tobołów jest tego zwieńczenie na górze, gdy stajesz
przed bezkresnym lasem wierzchołków ginących gdzieś na horyzoncie. Wówczas
zapominasz o całym trudzie i marzysz o następnym, gdzieś tam sterczącym szczycie.
Cóż, wciągnęło
mnie i tam chcę wracać, by jak najczęściej cieszyć się naturalną ciszą, swoim
wewnętrznym ja z dala od zgiełku i sztucznych barw.